Guinness Storehouse w Dublinie

Weekend w Dublinie? Nie zastanawiałem się ani chwili. Przecież Dublin to miasto James`a Joyce`a, U2, małych zielonych skrzatów, no i przede wszystkim Guinnessa! Guinness i małże – śniadanie mistrzów.

Dublin to miasto pięknie w swojej brzydocie. To nie tylko stolica państwa, ale i stolica pewnej idei, idei irlandzkości. Portowe doki i urokliwa architektura gregoriańska tworzą wybuchową mieszankę. Kiedyś, dawno temu, przybyli tu wikingowie i założyli ten gród. Wikingowie i Irlandczycy przypadli sobie do gustu do tego stopnia, że niektórzy z tych pierwszych stali się nawet praktykującymi chrześcijanami i brali udział w słynnej bitwie pod Clontarf. Niestety w XII wieku król Wikingów Asculf musiał wziąć nogi za pas, gdy miasto przejęli Diarmaita Mac Muchada i lord Strongbow. Oczywiście z pomocą Anglików. Mac Muchaca to jedno z najbardziej przeklętych nazwisk w historii Irlandii. Dublin otrzymał prawa miejskie, ale stał się raczej administracyjnym ośrodkiem angielskiej władzy feudalnej, niż chociażby częściowo niezależnym królestwem. I tak mijały kolejne lata. Dublin raz otrzymywał większe przywileje, raz angielska kontrola stawała się bardziej bezpośrednia. Był wspaniałą maską skrywającą niedolę Irlandii. W 1916 roku irlandzcy republikanie, którzy mieli już dość angielskich możnowładców, zorganizowali Powstanie Wielkanocne. Powstanie trwało sześć dni i pochłonęło pół tysiąca ofiar. Często Powstanie uznaje się za początek IRA, Irlandzkiej Armii Republikańskiej, lecz ta powstała tak naprawdę już trzy lata wcześniej, a po Powstaniu stała się zbrojnym ramieniem ruchów niepodległościowych. To co nie udało się w roku 1916, udało się pięć lat później, gdy Wielka Brytania uznała niepodległość Irlandii, zachowując jednak Ulster czyli dzisiejszą Irlandię Północną. Dublin został stolicą niepodległego państwa. Czy pomógł w tym Guinness? Nie wiem czy pomógł w powstaniu niepodległego państwa irlandzkiego, ale na pewno pomógł w powstaniu mitu o nalewaniu idealnego kufla piwa. To nie była banalna sztuka. Dzisiaj jest już łatwiej, od 1959 roku mamy wersję Guinness Draught, ale wcześniej… Wcześniej istniał dwubeczkowy system, w którym jedna z beczek zawierała świeży, wciąż fermentujący stout, a druga starsze, dojrzałe już piwo. Sekret polegał na tym, by do kufla najpierw nalać młodsze, bardziej żywo piwo, które tworzyło wysoką pianę. Gdy piana już opadła, kufel uzupełniano starszym, dojrzalszym Guinnessem. Tak, dzisiaj jest zdecydowanie łatwiej, dzisiaj jest wersja Draught, a drewniane beczki zastąpiono pojemnikami pod ciśnieniem, do których wstrzykuje się azot. Rezultatem jest kremowa faktura i gęsta piana. Nieporównywalna z żadnym innym piwem. Podobnie jest z wersją Guinness Draught w puszce. Mała plastikowana kulka, schowana w każdej z nich, uwalnia niewielką ilość azotu, co zapewnia ten sam rezultat. Ta kuleczka, to jeden z najważniejszych wynalazków 1989 roku, a może i całej dekady. Guinness oczywiście nie zrezygnował z tego pierwotnego, oryginalnego smaku z dwóch beczek. Guinness Original czyli ten sprzedawany w butelkach, najbliższy jest oryginalnemu gatunkowi extra stout porter, który ponad 260 lat temu opracował Arthur Guinness. Ja jednak zdecydowanie wolę orzeźwiającą goryczkę przypalanego karmelu Guinness Draught, niż dębowy i ciężki posmak Guinness Original. Oczywiście tym drugim też nie pogardzę. Ba, każde z nich jest przewyborne!

Zanim skosztowałem karmelowej ambrozji Guinnessa pod ołowianym, irlandzkim niebem, rzuciłem się w wir zwiedzania. Piękny gregoriański Ratusz, który wcześniej pełnił funkcję Giełdy Królewskiej. Muzeum Archeologiczne, Muzeum Historii Naturalnej, Biblioteka Chestera Beatty`ego, zjawiskowa, stara biblioteka Trinity College, z której nie chciałem wychodzić. W końcu wyszedłem. Oddałem pokłon pod pomnikiem Oscar`a Wilde`a, zjadłem łupacza z frytkami w porcie, kupiłem solowy longplay Joey`ego Ramone („The most beautiful sound I’d ever heard” – jak śpiewał o nim Bono z U2) w jednym z klimatycznych sklepów z winylami, którego dzisiaj już pewnie nie ma. Wypiłem lagera w Temple Bar, słuchając przy tym granej na żywo zjawiskowej irlandzkiej muzyki: „Jeśli chcesz zobaczyć wielki browar, na James`s Gate szczycie, nie marudź tylko wsiadaj w autobus, jedź tam i ciesz się życiem.” Dwa razy nie trzeba mi było powtarzać. Wsiadłem i pojechałem!

Guinness Storehouse. Magazyn Guinnessa. Mekka! Istny raj na siedmiu piętrach. Prawdziwy cel mojej pielgrzymki. Biegałem po tych piętrach jak dziecko po sklepie z zabawkami. To był kiedyś zakład fermentacyjny, a dzisiaj jest olbrzymim muzeum Guinessa, poświęconym produkcji i historii tego niebiańskiego trunku. Muzeum, położonym w samym sercu browaru St. James`s Gate. Zaprojektowano je w kształcie gigantycznego kufla i jak twierdzą sami projektanci, zmieściłoby się w nim 14,3 miliona pint dobrze nalanego Guinnessa.

Pierwsza kondygnacja to tak naprawdę coś jakby piwnica. Miejsce, gdzie można kupić bilety i gdzie można odrobinkę liznąć stary klimat tego miejsca i tej części Dublina (zakład fermentacyjny otwarto w 1904 roku). Potem mamy parter, gdzie zaczyna się prawdziwa zabawa. Na środku atrium znajduje się kopia umowy najmu, podpisana przez Arthur`a Guinness`a 31 grudnia 1759 roku. Umowa podpisana na 9000 lat! Kto zawiera umowę na tak długi czas? Tylko wizjoner. Ta umowa to punkt zwrotny w historii naszego globu. Od tego momentu czas możemy jakby liczyć od początku. W umowie zapewnione zostało korzystanie ze źródła wody, a gdy pewnego dnia miasto usiłowało odciąć dopływ z powodu nadmiernego zużycia, „Pan Guinness brutalnie rzucił się na nich z kilofem i oświadczył, że bardzo niewłaściwie to robią…” Nie tylko wizjoner, ale i prawdziwy wojownik. To chyba sekret sukcesu. Zaiste wielki człowiek. Umowa otoczona jest największym na świecie kuflem Guinnessa, ale to nie wszystko. Na parterze można też rzucić okiem na cztery naturalne składniki, które razem tworzą najcudowniejszy napój. Jakie składniki? To proste: jęczmień, chmiel, drożdże i woda. Na kolejnym piętrze widzimy cały proces ważenia. Jęczmień jest słodowany, prażony, mielony, mieszany z gorącą wodą i zamieniany w puree. Następnie odsącza się ciesz i gotuje z chmielem. Później dochodzą drożdże i zaczyna się fermentacja. Piwo klaruje się, dojrzewa, by na końcu trafić do pakowalni. Zapakowane, ongiś w drewniane beczki, później w butelki, kegi, a wreszcie w puszki, ruszało w dalszą drogę. Na tym poziomie możemy zobaczyć różne metody transportu, które od wieków stosowane były przez markę Guinness. Początkowo piwo transportowane było tylko lokalnie, za pomocą wozów konnych. Zaraz przy browarze znajdowały się własne stajnie z końmi rasy Clydesdale i Perszeron, a wśród etatowych pracowników St. James`s Gate znajdowali się tragarze. Prawie każdy chciał tam pracować. Pensje pracowników browaru były wyższe o około 10 procent niż średnia płaca przemysłowa w Dublinie. To nie wszystko: była darmowa opieka medyczna nie tylko dla pracowników, ale także dla ich rodzin, płatne urlopy, bezpłatne posiłki i przede wszystkim dodatek piwny. Mi wystarczyłby tylko ten dodatek. Do transportu wykorzystywano również otwarty w 1798 roku Wielki Kanał, którym barki dostarczały Guinnessa do najodleglejszych zakątków kraju. Firma miała własne barki, statki, a nawet zbudowała swoją linię kolejową. Było to konieczne, gdy na skutek zwiększonego popytu browar nabył więcej ziemi po drugiej stronie James Street. Większa powierzchnia, to większa trudność w przemieszczaniu dóbr i materiałów. Odpowiedzią było 8 mil torów i lokomotywy parowe. W końcu, na początku XX wieku do floty Guinnessa dołączyły też samochody. Dzisiaj wymieniane na elektryczne.

Mnie nie zapakowano w beczkę, ale galopem godnym konia Clydesdale pognałem na kolejny poziom. Piętro drugie (de facto czwarte) to świat reklamy. Robiłem kiedyś studia podyplomowe z tej dziedziny, więc przystanąłem na dłużej. Przez pierwszych 170 lat Guinness nigdy się nie reklamował. Nie musiał, jakość piwa robiła swoje. W końcu właściciele zgodzili się na ten krok, ale pod jednym warunkiem – reklamy miały być tak dobre jak samo piwo. Pierwsza oficjalna reklama Guinnessa pojawiła się w brytyjskiej prasie w lutym 1929 roku, a jej hasło – które przeszło do historii jako jedno z najlepszych w ogóle – brzmiało: „Guinness is good for you” – Guinness jest dobry dla ciebie. Proste, trafne, łatwe do zapamiętania. Czy Guinness jest dla ciebie dobry? Dla mnie na pewno!

Kolejne kondygnacja jest chyba najgorsza ze wszystkich. Przynudzanie o odpowiedzialnym piciu i inne mało istotne didaskalia. Wygląda jak czyściec, przed wejściem do rajskich ogrodów, czekających tuż za rogiem (a raczej za schodami na kolejny poziom). Przedostatnie piętro to prawdziwy Eden, Eden dla facetów po 40. Na tym piętrze możemy nauczyć się jak nalać idealną pintę Guinnessa! I oczywiście ją wypić! Jest sześć kroków żeby to zrobić, ale nie mogę ich zdradzić. To wiedza tajemna, coś jak dany w karate. Niewłaściwe użycie może być szalenie niebezpieczne, a ja przysiągłem strzec tego misterium aż do grobowej deski. Oczywiście nalewając sobie w domu puszkę Guinness Draught do szklanki, nie musimy znać tej enigmy. Mała plastikowa kulka z azotem zrobi wszystko za nas. Genialny wynalazek, ale to nie jedyna innowacja Guinnessa. Pierwszą było wynalezienie remedium na eksport piwa do tak odległych miejsc jak Indie Zachodnie. W ten sposób powstało piwo o zwiększonej zawartości alkoholu i chmielu. Innowacji było jeszcze wiele, jak chociażby wspomniany już azot, MV Miranda Guinness czyli pierwszy na świecie statek do przewozu płynów, czy najnowsze cudo – beczka tak mała, że mieści się w puszce.

Ostatnie piętro to „Gravity Bar”, gdzie możemy wymienić nasz bilet na kufelek Guinnessa i podziwiać zapierający dech w piersiach widok na Dublin. Widok, rozciągający się na każdą jego stronę. Warto przysiąść na dłuższą chwilę i docenić to, co w życiu najważniejsze. Niestety bilet upoważnia nas tylko do jednego darmowego piwa, więc jeżeli wykorzystaliście już go na poprzednim piętrze nalewając sobie idealną pintę, tutaj będziecie musieli zapłacić. A potem kupić sobie kolejne. I kolejne… Jest też bistro, w którym serwują tradycyjne irlandzkie dania, inspirowane Guinnessem. Sześciu kroków zdradzić nie mogłem, ale zdradzę wam przepis na jedno z tych dań. Irlandzkie małże w śmietanowym sosie Guinnessa:

Składniki na 6 porcji:

1kg świeżych irlandzkich małży w muszlach
300ml śmietany
200ml bulionu rybnego
330ml Guinnessa extra stout (to ten sprzedawany w butelkach)
1 liść laurowy
1 łyżka masła
1 łyżeczka posiekanego kopru
1 pokrojona w kostkę cebula
1 pokrojona w kostkę marchew
1 pokrojony w kostkę seler
sok z połowy cytryny

Sposób przygotowania: Do rondla włóż masło, cebulę, marchewkę, seler i smaż przez 2 – 3 minuty uważając przy tym, aby warzywa nie przybrały koloru. Dodaj Guinnessa, bulion rybny, liść laurowy i gotuj na wolnym ogniu, aż całość zredukuje się o połowę. Dodaj śmietanę i ponownie zredukuj o połowę. Dodaj małże i gotuj przez 2 – 3 minuty, aż wszystkie muszle się otworzą. Następnie dodaj koperek i sok z cytryny. Gotowe!

Wspaniała kuchnia i najlepsze na świecie piwo. Ta stara część Dublina urzeka swoim niepowtarzalnym klimatem, a muzeum Guinnessa to istny wehikuł czasu, przenoszący nas do tych starych, lepszych czasów. Oczywiście wszystko podlane sporą dawką nowoczesności, która – gdy trzymamy w ręku pintę – też może być piękna. Kiedy umrę, Guinness pozostanie zapisany w moim sercu. Dublin też. Naprawdę dobrą łamigłówką byłoby przejechać przez miasto bez mijania pubu z czarnym nektarem. Nie wiem nawet czy to w ogóle wykonalne. Chciałbym kiedyś spędzić tu Dzień Świętego Patryka, racząc się kremowym, wręcz czekoladowym piwem, o niebotycznym smaku. Doświadczyłem tego tylko w Nowym Jorku, gdzie społeczność irlandzka jest naprawdę potężna, a 17 marca to zawsze wielkie wydarzenie. Właśnie w Nowym Jorku, w irlandzkich pubach, nauczyłem się pić Guinnessa. Nie pozostawiono mi wyboru, tych amerykańskich aberracji nie dało się przełknąć. W Dublinie na pewno jest jeszcze lepiej. To miasto… Co tam to miasto, cały ten kraj to Guinness! Nie wierzycie? To pomyślcie o harfie, o XV-wiecznej „Brain`s Boru harp”, oficjalnym symbolu narodowym Irlandii. Gdy Guinness cieszył się już należytą renomą na całym świecie, rodzina właściciela zaczęła poszukiwać symbolu, który jednoznacznie identyfikowałby Guinnessa jako produkt irlandzki. Swoistego logo, wskazującego na pochodzenie marki. Harfa była idealna. Rodzina zarejestrowała nowy znak towarowy, który po raz pierwszy pojawił się na butelce w 1862 roku. Dokładnie 60 lat później powstało Wolne Państwo Irlandzkie, a nowy rząd musiał odwrócić harfę w drugą stronę, ze względu na rejestrację znaku przez Guinnessa. Narodowy herb Irlandii najpierw był logo Guinnessa (tylko w drugą stronę). Guinness to Irlandia, a Irlandia to Guinness. Oryginalna harfa „Briana Boru”, będąca pierwowzorem herbu Irlandii i stoutu Guinnessa, znajduje się w bibliotece Trinity College. Tej samej, z której nie chciałem wychodzić. W końcu wyszedłem, w bibliotece nie serwowali Guinnessa…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *