Życie daje każdemu tyle, ile sam ma odwagę sobie wziąć – Jacek Pałkiewicz
Jacek Pałkiewicz – podróżnik, odkrywca, reporter, pisarz, twórca europejskiego survivalu. Jak sam mówi, pasja podróżowania pojawiła się u niego, gdy jako młody chłopiec czytał literaturę klasyków. U mnie się pojawiła, gdy czytałem książki m.in. właśnie Jacka Pałkiewicza. Dużą przyjemnością była dla mnie rozmowa z tym nietuzinkowym człowiekiem. Panie i Panowie, przed Wami Jacek Pałkiewicz!
Czy warto podróżować?
Są ludzie, którzy nie wyobrażają sobie życia bez podróżowania, a są tacy co skoro są wakacje to na nie wyjeżdżają. Niewiele ma to jednak wspólnego z pasją podróżowania. Wszystko zależy od charakteru człowieka. Pyta pan czy warto… z pewnością tak, ponieważ podróżowanie otwiera oczy. To jest taki uniwersytet. Jeśli młodzi ludzie zaczynają wcześnie taki tryb życia, to na pewno mają sporą przewagę w stosunku do rówieśników. Widzieli więcej świata, mają porównanie z warunkami w jakich sami żyją i to otwiera oczy. Jeśli do tego dochodzi pasja, to daje to bardzo dużo satysfakcji.
Jeden z najbardziej znanych cytatów z Pańskiej książki „Sztuka Podróżowania” brzmi: „Życie daje każdemu tyle, ile sam ma odwagę sobie wziąć”. Panu życie dało bardzo wiele i dlatego chciałbym się zapytać skąd u Pana ta ciekawość świata i ta odwaga, żeby czerpać z życia pełnymi garściami?
Ta ciekawość, tak jak w większości przypadków, pojawiła się gdy byłem młodzieńcem i czytałem książki. Dzisiaj świat się zmienił. Młodzi ludzie nie wiedzą co to książka i książek nie czytają. W moich czasach nie było innych rozrywek. Były książki, był sport, a jak ktoś ewentualnie chciał, to palił papierosy i pił wino patykiem pisane. Ja siedziałem w książkach i wtedy już wiedziałem – gdy zapoznałem się z literaturą klasyków – że w przyszłości będę podróżować. No ale to były inne czasy, były granice i nie mieliśmy dostępu do paszportów.
Młodzi ludzie też tego dzisiaj nie rozumieją. Pytają – jak to, nie było paszportów? Dzisiaj jest Europa bez granic i każdy ma swój paszport, czyli zupełnie inaczej niż było wtedy. Tak więc rozpoczęcie mojej kariery podróżniczej było bardzo utrudnione. Dopiero w 31. roku życia udało mi się, niezbyt legalnie, przekroczyć granicę, przekroczyć ten mur, który dzielił kraje wschodu od Europy Zachodniej. Jak się znalazłem po drugiej stronie, to już cały świat był do mojej dyspozycji.
Mówi pan, że mam odwagę. Z tą odwagą to jest tak, że ma się jej dużo, jak się siedzi we własnym środowisku, we własnym domu. Wtedy tej odwagi nie brakuje, ale gdy znajdziemy się poza naszym światem, poza znanym nam środowiskiem, to pojawiają się sytuacje zaskakujące, podnoszące człowiekowi puls i powodujące, że się boi. I bardzo dobrze, że się boi, ponieważ ten moment pozwala się zatrzymać. W momencie, w którym pojawia się zagrożenie, a ja nie czuję strachu, to mogę zrobić dwa kroki za dużo i już z tej sytuacji nie wyjść. Ten podniesiony puls pozwala mi się zatrzymać, przeanalizować i zastanowić się, czy lepiej iść prawo, w lewo, czy może jednak zawrócić.
Całe życie poświęcił Pan na podróżowanie, na odkrywanie, na realizację własnych pasji. Czy miało to swoją cenę?
Tak jak w przyrodzie – nie ma nic za darmo. Jeżeli z jednej strony się bierze, to z drugiej trzeba zapłacić. Zawsze jest jakaś cena. W moim przypadku jednak cena nie była zbyt wysoka. To co najbardziej odczułem z upływem czasu to fakt, że mój kontakt z dziećmi był mocno ograniczony. Byłem gościem w domu, więc nie było tego feelingu, rodzicielskiego kontaktu. Źle to wpłynęło na moich synów w początkowym okresie dojrzewania. Jak wracałem do domu, to próbowałem dokręcić trochę śrubę, żeby wyprostować im trochę kręgosłupy. Ich babcia mieszkała blisko, więc dwie kobiety zawsze pozwalają na trochę więcej niż męska ręka. Tak więc gdy próbowałem zaprowadzić trochę dyscypliny w domu, to chłopcy się denerwowali, a jak siedziałem zbyt długo – kilka tygodni czy miesięcy – to zaczynali pytać mamę kiedy wyjeżdżam.
Tak to wyglądało jak byli nastolatkami. Później, gdy – jak oni sami mówią – rozum przyszedł do głowy, to zrozumieli ile się mogli nauczyć i ile mogli z tego wynieść, gdy była okazja a oni nie chcieli skorzystać. Dzisiaj mówią, że sporo stracili, bo mogli z ojcem podróżować, a wtedy twierdzili, że to jest ciężki chleb, dużo potu, dużo wysiłku. Młodemu człowiekowi łatwiej jest żyć bez tego rodzaju obciążeń.
Na tym polegała ta główna cena.
Ma Pan na koncie kilka spektakularnych wyczynów. Jednym z nich jest odkrycie źródła Amazonki. Skąd wziął się pomysł i późniejsze kontrowersje?
Był taki okres, że w Ameryce Południowej bywałem częściej niż w domu. Ameryka Łacińska to dla mnie głównie Amazonka i Amazonia. Właśnie Amazonię poznałem dość głęboko. Kiedyś zwróciłem uwagę, że teoria źródła Amazonki jest jakaś dziwna. W jednym miejscu wskazywali takie źródło, w innym miejscu inne. Encyklopedia Britannica, która była prawdziwą Biblią, Amazonce poświęcała pięć stron, a jej źródłom tylko jedno zadanie – źródła Amazonki mieszczą się wysoko w Andach, 200 mil czy kilometrów od Pacyfiku. Taka informacja dość dziwna, więc mocno zainteresowałem się tym tematem i postanowiłem zorganizować wyprawę naukową, angażując do niej specjalistów i naukowców.
Po półtora roku przygotowań zebrałem zespół, z którego każdy miał swoje zadanie naukowe do pracowania. W międzyczasie zamawiałem mapy satelitarne z Francji. To były takie pierwsze kroki, i te mapy pozwalały na identyfikację gdzie w ziemi są większe ilości wody, wilgoci itp. Po takim solidnym przygotowaniu udało mi się pozyskać do współpracy Rosyjską Akademię Nauk, Peruwiańskie Towarzystwo Geograficzne, Marynarkę Wojenną Peru. W mojej wyprawie uczestniczył admirał Faura, który był największym autorytetem w Ameryce Południowej jeśli chodzi o ten temat. Mając już cały zespół pojechaliśmy w rejon, co do którego byliśmy pewni, że źródło musi się znajdować właśnie tam. Szliśmy pod prąd nurtu, dochodziliśmy do punktu gdzie spotykały się dwie rzeki, po różnych analizach odrzucaliśmy tę drugorzędną i szliśmy wyżej.
Kiedyś w geografii się mówiło, że odcinek źródłowy to jest ten, który prowadzi więcej wody, który ma większe natężenie. Potem to spojrzenie się zmieniło i zaczęto propagować kryterium długości – odcinek źródłowy to ten, o największej długości. Jak zacząłem przygotowywać projekt, to w międzyczasie w hydrologii i geografii to spojrzenie zostało rozszerzone i doszło jeszcze 5 czy 7 innych wymogów. To wszystko musiało się zazębiać.
Tak jak wspomniałem, szliśmy w górę rzeki i odrzucaliśmy drugorzędne dopływy. To wszystko było już dość wysoko, prawie na 5 tysiącach metrów nad poziomem morza. Warunki pracy były bardzo trudne, w nocy temperatura spadała do minus 20 stopni, wiały silne wiatry. Do tej wysokości oczywiście trzeba się było przystosować, więc przeprowadziliśmy bardzo solidną, 5-dniową aklimatyzację. Tak więc szliśmy w górę i w końcu dotarliśmy do tego miejsca. Źródło okazało się bardzo niepozorne, aż trudno było nam uwierzyć, że w tym miejscu swój początek ma największa rzeka świata, że ta wypływająca, krystalicznie czysta woda za około półtora miesiąca, po przepłynięciu 7 tysięcy kilometrów, znajdzie się u ujścia Amazonki, po drugiej stronie kontynentu.
Okazało się, że Amazonka jest dłuższa niż Nil, który do tej pory uchodził za najdłuższą rzeką. To wszystko zostało przedstawione w relacji naukowej. W nauce, a tym bardziej w geografii, nie ma czegoś w rodzaju urzędu patentowego, gdzie przybijają pieczęć i potwierdzają odkrycie. Potrzebny jest czas, żeby się wszystko utrwaliło i zostało ocenione przez różnych fachowców. Tak jak pan powiedział, było na początku sporo niezdrowej wrzawy. Dopowiem tylko, że ta wrzawa była na polskim rynku i wynikała najprawdopodobniej z typowej, polskiej zawiści.
Po 15 latach Towarzystwo Geograficzne Peru oficjalnie potwierdziło odkrycie i postawiło obelisk z tablicą upamiętniającą ten wyczyn. Tym wszystkim, którzy mieli inne spojrzenie chciałbym przypomnieć, że to właśnie państwo, w którym znajduje się dane miejsce przypieczętowuje odkrycie, a nie jakieś fantazje ludzi z zewnątrz, którzy w tym przypadku – powiem nieładnie – usiłowali wywołać wrzawę pyskując.
(Co się jada w Cusco?)
Inny niebanalny wyczyn – 44 samotne dni na szalupie ratunkowej, z Afryki do Ameryki przez Atlantyk. Zarzeka się Pan, że tego wyczynu już by Pan nie powtórzył czyli zakładam, że było bardo ciężko. Przez 3 dni i 3 noce walczył Pan bez zmrużenia oka ze sztormem. A jak wyglądały pozostałe 41 dni? Co było największym wrogiem? Samotność? Nuda?
To oczywiście zależy od charakteru człowieka, ale w moim przypadku samotność nie ciąży. Jednak znam wiele osób, które nie potrafią samotnie spędzić choćby doby. Ja takiego problemu nie mam. Oprócz tego sztormu, podczas którego – tak jak pan powiedział – było dużo trudności, dużo niebezpieczeństwa, dużo modlitwy do Stwórcy o pomoc… W takich chwilach wiara w to, że jest tam ktoś na górze bardzo pomaga. To były 3 doby walki o przetrwanie, najtrudniejsze chwile. Ale te pozostałe dni to też nie była wakacyjna sielanka, cały czas coś się działo. A to zerwał się fał, a to żagle trzeba było poprawić. Nie miałem sterowności, więc musiałem siedzieć nieustannie przy sterze, 24 godziny na dobę. Spanie wyglądało tak, że spałem 10 minut, budziłem się bo słyszałem, że żagiel nie pracuje, wracałem na kurs, 10-15 minut czuwania i potem znowu zasypiałem. Tak wyglądała cała noc.
Były też nieprzyjemne spotkania na przykład z orkami. Dzisiaj o orkach wiemy dużo i mówi się, że są bardzo towarzyskie, ale przed moim wypłynięciem orki zatopiły dwa jachty. W jednym przypadku był to jacht mojego włoskiego przyjaciela – w pół godziny łódka poszła na dno Atlantyku. Na całe szczęście uratowano ich po jednej dobie, ale był przypadek, że na pomoc trzeba było czekać aż 3 miesiące.
Tak więc było wiadomo, że orki stwarzają niebezpieczeństwo. Moja łódka, która miała 5.5 metra długości była dużo krótsza od tych orek i jak się pojawiały i krążyły wokół mnie, to do głowy przychodziły złe myśli. Było też spotkanie z wielorybami, które były trzy razy większe. Wiadomo, że wieloryby nie atakują łodzi, ale jak się widzi takie towarzystwo kręcące się w pobliżu, to po głowie też kręcą się głupie myśli. Cały czas coś się działo, nie było nudy.
Mam do Pana dwa pytania od mojego kolegi Tomka Jaraczewskiego, który jest Pańskim olbrzymim fanem. Pierwsze: Jedna z Pana książek nosi tytuł „Polski Indiana Jones”. Z pewnością jest Pan spełnionym globtroterem, odkrywcą i reporterem. Czy są jednak jakieś rejony świata, które chciałby Pan dogłębnie zbadać, udać się z wyprawą tematyczną lub poznać jakąś konkretną grupę mieszkańców/plemię?
Pański kolega nie zwrócił uwagi na moją metrykę, na moje świadectwo urodzenia. Już od kilku lat zmieniłem styl podróżowania i to moje życie, przesiąknięte wyprawami często ekstremalnymi – jak na przykład dotarcie w latach 70-tych do plemienia Yanomami w Orinoko, które nie miało kontaktu z białym człowiekiem – co kosztowało sporo zdrowia i wysiłku, mam już za sobą. Z dużym bólem serca musiałem to wszystko odłożyć do archiwum i zmienić styl podróżowania.
Bywają momenty, że w głowie pojawia się jakaś myśl, ale od razu schodzę na ziemię. Mam już 78 lat, a w tym wieku bez względu na to ile by człowiek nie miał siły woli i charakteru, to ograniczenia fizjologiczne już nie pozwalają na taki ekstremalny wysiłek w różnych klimatach. Kiedyś 12 godzin w samolocie do Ameryki Południowej to było nic, na to się nawet nie zwracało uwagi. Dzisiaj, w zasadzie już od 4 lat, podróżuję trochę wygodniej, w przedniej części samolotu, w business class. Można rozłożyć fotel i iść spać. Po tych wszystkich niewygodach, po dziesiątkach lat spartańskiego trybu życia, przyszedł czas na zupełnie inne podejście.
Trochę mnie to kłuje, że już nie będę mógł dalej się tym zajmować, ale niestety z fizjologią się nie wygra.
I drugie pytanie: Czy niedoszła wyprawa Nowy Jedwabny Szlak ma szansę odbyć się w bliższej lub dalszej przyszłości, czy jednak wychodzi Pan z założenia, że drugi raz do tej samej rzeki się nie wchodzi? Jeśli są szanse na jej urzeczywistnienie, to co musi się stać, by doszła ona faktycznie do skutku?
Na pewno nie mówię, że drugi raz się nie wchodzi, bo to nie przeszkadza zupełnie w moich planach. Nie widzę realnej możliwości na tę wyprawę, bo to są jednak spore koszty. To miała być duża wyprawa, która miała być wizytówką Polski. Takie było założenie, żeby pokazać Polskę od Szanghaju – bo tam mieliśmy wyruszyć – poprzez wszystkie kraje, które zdecydowały się już na udział na zasadzie patronatu. We wszystkich krajach po drodze miałem patronaty i ministerstw praw zagranicznych i ministerstw kultury itp. W Polsce też były takie patronaty, ale okazało się, że Polska nie potrafi skorzystać z tego prezentu, który przygotowałem. Ludzie, którzy odpowiadają za tę dziedzinę, na przykład ze specjalnego departamentu do promowania Polski w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, dbają tylko o swoje miejsce pracy, o swój fotel, a interes Polski absolutnie nikogo nie interesuje.
Powiedziałem to pół roku temu wiceministrowie spraw zagranicznych, to się obraził i przestał do mnie odzywać. Jak to wszyscy? – zapytał. Odpowiedziałem: Ministrze, oczywiście nie wszyscy, ale większość ludzi w pańskim ministerstwie to ludzie, którym interes Polski absolutnie nie jest potrzebny, każdy dba dzisiaj o swój fotel.
Takie podejście MSZ, które nie chciało podać ręki… Ja nie wymagałem od nich pieniędzy, chciałem tylko, aby pomogli w zaangażowaniu polskich ambasad na trasie.
Jak ja się zwracam bezpośrednio do ambasady, to utrudniam im życie. Przyjeżdża Pałkiewicz do Pekinu czy Astany w Kazachstanie i prosi o pomoc w jakiś projektach, a przecież my mamy swoje życie i wolimy spędziać czas jak nam się podoba, a nie jak ktoś nas o to prosi. Taka jest zasada w ambasadach chociaż muszę dodać, że nie tylko w polskich. Znając placówki dyplomatyczne wielu krajów wiem, że taki przybysz z zewnątrz to tylko dla nich ciężar i niewygodna sytuacja. Trudno liczyć na jakąkolwiek pomoc, czy chociażby wsparcie moralne.
Nie mając z polskiej strony tego rodzaju wsparcia, nie mam za bardzo ochoty na dalsze zgłębianie tego tematu. Tym bardziej, że – już powiem panu do końca, bez tajemnic – miałem finansowe wsparcie strony chińskiej. Chińczycy już od 6 lat mają przeogromny projekt ekonomiczny Nowy Jedwabny Szlak – z Chin do Europy i do Afryki. To jest taki epokowy projekt na dziesiątki lat za setki miliardów. Polska jest dla nich najbardziej korzystnym miejscem, bo to jest najkrótsza droga do Europy Zachodniej. Przez trzy lata Chińczycy mieli swoje biuro w Łodzi i pracowali nad możliwością otwarcia tego tranzytu. W pewnym momencie minister obrony narodowej Macierewicz, który miał sprzedać ziemię na ich bazę powiedział, że my Chińczykom naszej ziemi sprzedawać nie będziemy.
Wtedy moi partnerzy zaprosili mnie do Szanghaju. Zapytali czy mógłbym do nich wpaść. Tak jakby pan mnie zapytał czy mogę jutro wpaść do Olecka… No jak trzeba było to wpadłem. Powiedzieli mi: twój rząd oszukał nasz rząd. Ja im mówię, że przecież nie jestem rząd, a oni mi, że w tej sytuacji muszę zrozumieć, że oni są firmą związaną z ich rządem i nie mogą mnie już więcej sponsorować. Ale zachowali się bardzo dżentelmeńsko i dali mi czek za dwa lata mojej pracy. Myślałem, że uda mi się zorganizować za te pieniądze wyprawę już nie w takim wymiarze, na przykład tylko jednym samochodem ale okazało się, że w MSZ nie są tym zainteresowani. Dzisiaj nie mam ochoty żeby pukać do drzwi, chodzić z wyciągniętą ręką i szukać sponsora. Temat jest już raczej odłożony do archiwum.
Jest Pan znany ze swojego zaangażowania na rzecz ochrony środowiska. Już w latach 70-tych walczył Pan o czystość Morza Śródziemnego, za co otrzymał Pan odznaczenie z rąk księżnej Grace Kelly. Walczył Pan o prawa plemion amazońskich, zorganizował Pan słynną akcję na Syberii wraz z kosmonautami. Proszę mi powiedzieć jak Pan to wszystko postrzega z dzisiejszej perspektywy, ponieważ wydaje mi się, że następuje zmiana świadomości jeśli chodzi o kwestie klimatyczne. Papież Franciszek i encyklika Laudato si`, gdzie jasno jest powiedziane, że działanie na szkodę środowiska jest grzechem; Francja, która chce wpisać ekobójstwo do kodeksu karnego; młodzież, dla której kwestie ochrony i poszanowania przyrody są najzupełniej normalne i oczywiste.
No trochę ma pan rację w tym spojrzeniu. To podejście Papieża Franciszka jest nawet mniej zdecydowane, od podejścia Jana Pawła II. Nie było to w takim dużym wymiarze, ale często o tym mówił – na przykład na Mazurach, gdzie prosił aby zachować tę przyrodę. To wszystko zaczęło się już wtedy.
W przyszłym tygodniu w Tygodniku Sieci pokaże się mój tekst, który odpowiada na pana pytanie. Zatytułowałem ten artykuł „Nigdy nie mów nigdy”. Po tych wszystkich dużych projektach, w które byłem zaangażowany, gdy robiłem coś, żeby ratować ziemię, żeby człowiek zdecydowanie zmienił swoje podejście – ten swój piracki stosunek niszczący środowisko – zawiodłem się bardzo. Już dwa albo trzy razy machałem ręką i mówiłem, że nie będę poświęcać na to czasu, bo to jest donkichoteria. No ale jak w tym filmie o Jamesie Bondzie – nigdy nie mów nigdy. Ta moja wewnętrzna natura, gdy widzę walący się świat przyrody i ten uszczerbek, który człowiek cały czas wyrządza, kazała mi jeszcze coś zrobić. Jeżeli pojawi się jakiś duży temat, w którym będzie miejsce na moje wsparcie, to z całą pewnością to zrobię.
Jakie są szanse? Nie potrafię panu odpowiedzieć. Jestem optymistą, można nawet powiedzieć, że mistrzem świata w optymizmie, ale w tym temacie naprawdę daleko mi do optymizmu, ponieważ zaangażowane są zbyt wielkie interesy finansowe, interesy ogromnych korporacji, które rządzą światem i narzucają styl życia oparty na konsumpcji i globalizacji. To taki czołg, który się rozpędził i zatrzymanie lub skręcenie go będzie wymagało dużo czasu. Bardzo dobrze, że młodzież się angażuje, ale trudno mi ocenić jak głębokie jest to zaangażowanie. Często mam wrażenie, że jest to na zasadzie – idziemy na ulicę, poszumimy, pomachamy, a jutro już o tym zapomnimy.
Na pewno dobrze, że takie odruchy są, że dzieje się to też w Stanach Zjednoczonych, czyli u głównego winowajcy. Musimy wierzyć, że to się wszystko zmieni, ponieważ my nie mamy innego wyjścia. Życie tej planety, naszego domu, jest bardzo ograniczone i nie wiadomo czy wystarczy na 2 czy na 12 pokoleń. Nie mamy innego wyjścia, musimy coś zrobić.
Może się okazać, że będziemy musieli szukać swojego miejsca na innej planecie. Czy czas wielkich odkryć się skończył, czy został już właśnie kosmos, a na ziemi tylko oceany?
To są główne światy, gdzie jeszcze jest wiele do odkrycia. Z tymi odkryciami to jest tak, że jedno odkrycie daje możliwość jeszcze głębszego spojrzenia i odkrywania kolejnych rzeczy. Temat odkryć na pewno się nigdy nie skończy i zawsze będzie się ciągnąć takim łańcuszkiem. Oczywiście jesteśmy już daleko od takich odkryć epoki wiktoriańskiej, kiedy odkrywało się rzeki i góry. Tego już nie ma, ale są odkrycia w tym innym, głębszym wymiarze. One są i będą.
Są też te mniejsze odkrycia i ja też wyruszam w moją podróż odkrywczą, a jedną w moich głównych destynacji będą Włochy (więcej TUTAJ). Henryk Sienkiewicz mówił, że każdy człowiek ma dwie ojczyzny, jedną tę najbliższą, i drugą Włochy. W Pana przypadku jest to jak najbardziej prawdziwe, ponieważ już od 1970 roku mieszka Pan we Włoszech. Jak do tego doszło i dlaczego wybrał Pan akurat Włochy?
Gdy wyjeżdżałem, niezbyt legalnie, miałem przyjaciół we Włoszech i to była destynacja, gdzie mogłem liczyć na wsparcie. W Bassano del Grappa poznałem moją przyszłą żonę i tak to się powoli wszystko rozkręciło, powstała rodzina, dom. W ciągu ostatnich dwóch lat bardzo często jesteśmy w Polsce. Z powodu pandemii tak nie do końca było wiadomo gdzie jest bezpieczniej. Był moment, że chcieliśmy zostać we Włoszech, potem się okazało, że tam jest dużo większe zagrożenie więc przyjechaliśmy tutaj, chociaż tutaj też do końca nie było różowo. Jedną nogą jesteśmy tam, a drugą tutaj.
Uważam, że można być patriotą mając dwa obywatelstwa. Dzisiaj łączy nas wszystkich Europa. Takie spojrzenie, że jak ktoś ma drugie obywatelstwo to nie jest 100-procentowym patriotą jest niepoważne. Łączy nas Europa, jesteśmy obywatelami tego kontynentu więc nic dziwnego, że ludzie mają możliwość podwójnego obywatelstwa.
Skończył Pan szkołę dziennikarską w Mediolanie, założył Pan we Włoszech pierwszą w Europie szkołę survivalu, jest Pan laureatem Krzyża Oficerskiego Zasługi dla Republiki Włoskiej. Ktoś kiedyś nazwał Pana Secondo Polacco, po Janie Pawle II
Terco, bo jeszcze jest Zibi Boniek
Jak zmieniły się Włochy na przestrzeni ostatniego półwiecza?
Jak zamieszkałem we Włoszech, to był to kraj na poziomie 5 gwiazdek. Dzisiaj jest na poziomie niepełnych 4. Kryzys, który spotkał całą Europę i świat, automatycznie dotknął też Włochy, które cierpią również z powodu bardzo bałaganiarskiej polityki. Jest kryzys ekonomiczny i jest ogromny problem z nielegalną imigracją. Olbrzymi napływ nielegalnych imigrantów wprowadza dużo niezdrowego chaosu i dużo złego.
Włochy to był kraj, który naprawdę był wzorem, a dzisiaj jest daleki od tego wizerunku. Jednak dla turysty czy dla człowieka, który przyjeżdża na kilka tygodni, pozytywne wrażenie jest niemal takie samo jak 20 lat temu. Chociaż gdy przyjeżdża się do Rzymu, to te śmieci na ulicach i ten bród dookoła zaczynają bardzo razić. Ogólnie biorąc Włoch są wciąż takim rodzynkiem, jedną z pereł turystycznych Europy. Taki pobyt turystyczny zawsze zapewnia wiele atrakcji bo jest i przyroda, i krajobrazy, i historia, i architektura, i kultura, no i jest kuchnia.
W przyszłym tygodniu w katolickim tygodniku Niedziela, do którego ostatnio pisuję, będzie mój felieton o tym jak to jest z tą naszą polską kuchnią. Wbrew temu jak niektórzy pieją, że polska kuchnia jest taka wspaniała, że takie słynne wyroby, to tak naprawdę to wszystko to są mrzonki. W tym tekście pokazuję, jak to jest wszystko dalekie od tego co się mówi, jak to wszystko jest nieprawdziwe. Mając doświadczenie z Włoch mam prawo oceniać jak to wygląda na poziomie polskim.
No właśnie, jadł pan koniki polne w Birmie, psie mięso w Wietnamie, a co Pan jada we Włoszech? Jakie są Pańskie ulubione potrawy kuchni włoskiej?
Nie odpowiem Panu, ponieważ kuchnia włoska jest taka bogata – jak podpowiada moja małżonka – taka naturalna. To jest wzór kuchni świata. Wystarczy przejechać z jednego miasta 20 kilometrów dalej, i tam już może być zupełnie inna kuchnia, inne smakołyki. Wybór jest tak przeogromny, tak szeroki. Jak ktoś wraca po dłuższym czasie do Polski, to ludzie go pytają czy nie brakowało mu golonki, czy nie tęsknił za bigosem… Ile mamy tych typowych dań? Cztery, pięć? Schabowe i basta. We Włoszech jak się zrobi taką wyliczankę, to będą setki potraw. Na tym polega ta różnica.
(10 przykazań kuchni włoskiej)
Czy lubi Pan pizzę?
Dobrą pizzę bardzo lubię i źle się czuję w Polsce, bo nie znajdujemy takiej pizzy z prawdziwego zdarzenia. Nawet te okrzyczane, które są w Warszawie, dalekie są od prawdziwej pizzy. Wszystkie pizzerie są takie zaimprowizowane. Ktoś tam się rano obudził i postanowił otworzyć pizzerię, a wyniki potem są jakie są.
A jaka jest Pańska ulubiona pizzeria we Włoszech?
W Bassano del Grappa gdzie mieszkamy, mamy kilka takich miejsc. Tak na dobrą sprawę, to nie znajdzie pan we Włoszech niedobrej pizzerii czy restauracji, może jedną na tysiąc. Do jakiejkolwiek restauracji pan nie pójdzie, to nie wyjdzie pan niezadowolony, bo coś nie było według sztuki kulinarnej. Tak samo jest z pizzą. Jestem tradycjonalistą i zwykle zamawiam taką samą pizzę – z salamino picanto czyli ostrą kiełbasą, cebulą i rukolą. Do tego olej pikantny i wystarczy.
Super! Niedługo wyruszam do Włoch na poszukiwanie pizzy idealnej. Nie mogę się już doczekać, bo wiem, że jest tak jak Pan mówi, że każda pizzeria jest dobra.
Mówi się, że ta prawdziwa pizza jest z Neapolu. Mnie z kolei ona do końca nie smakuje. Pan też się zgubi w tym temacie, bo trudno odpowiedzieć, która jest idealna. Może pan powiedzieć, która byłą najlepsza dla pana, ale czy o na będzie idealna dla wszystkich?
Oczywiście, ma Pan rację. Neapolitańska była pierwsza, pizza powstała w Neapolu. Ona jest inna niż takie popularne pizze. Ciasto nie ma oliwy z oliwek i kolejność jego przyrządzania jest inna. Później powstała pizza rzymska i to jest główny podział – na pizzę neapolitańską i rzymską. Do tego dochodzą oczywiście regionalne odmiany jak na przykład pizza sycylijska itp.
Widzę, że bardzo dobrze się pan przygotował do wyjazdu i do pogłębienia tego tematu. Życzę powodzenia! Jak pan szerzej to pokaże, to może w tym świecie pizzy, ci ludzie co mają pizzerie szerzej otworzą oczy i zwrócą uwagę na te wszystkie niuanse, bo to nawet woda się liczy.
Dokładnie, pH wody jest bardzo istotne.
Nie mówiąc o tym jak ważny jest sos pomidorowy, bo ze złych pomidorów pizza wyjdzie byle jaka. W Warszawie moja żona się zatruła, ponieważ – jak się okazało – puszka pomidorów została otwarta rano i tak stała do wieczora z pomidorami w środku. Metalowa puszka! Jak się otwiera metalową puszkę to trzeba natychmiast wszystko wyjąć, inaczej po kilku godzinach mogą być właśnie takie konsekwencje,
Jest wiele niuansów, na które tutaj nie zwraca się uwagi. Poza tym ci zaimprowizowani pizzaioli to nawet nie wiedzą na czym sztuka polega. To ciekawe, że postawił pan stawkę na ten temat, który chyba nie był dotąd zgłębiony w Polsce. Ma pan szansę, żeby wypłynąć na szersze wody. Jak już będą rezultaty, to niech mi się pan pochwali i powie co tam z tego wyszło.
Oczywiście, pochwalę się. Na koniec mam jeszcze pytanie odnośnie ostatniej pańskiej książki „palkiewicz.com”. Przyznam szczerze, że jeszcze jej nie czytałem O czym ona jest?
To jest takie podsumowanie mojego życia, mojej kariery. Jest tam dużo refleksji na dzisiejszym światem i nad Europą, która się dzisiaj rozpada i niewiele brakuje, żeby tej zjednoczonej Europy już nie było. Pokazuję jak zmieniają się tradycje, jak zmienia się kultura, jak zmienia się świat młodych ludzi, którzy żyją ze smartphonami w ręku i nie mają fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem. Mają setki znajomych w internecie, a rzadko się zdarza, że patrzą komuś w oczy i bezpośrednio rozmawiają. Wyszliśmy w tym naszym stylu życia tak daleko, że aż trudno to porównywać. Właśnie nad tym się zastanawiam w tej książce.
Trzeba zatem ją przeczytać. Serdecznie Panu dziękuję za rozmowę i za Pański czas.
A ja panu życzę, żeby jak najwięcej korzyści wyszło z pańskiej podróży.
Serdecznie dziękuję i życzę Panu i Pańskiej żonie miłego dnia!
Wszystkiego dobrego!