Kalifornijskie wino
Włoscy imigranci, pielgrzymi włoskiego stylu życia, przywieźli do Ameryki swoje zwyczaje kulinarne. Tak narodziła się ukochana w Nowym Świecie kuchnia włosko – amerykańska. Spaghetti z klopsikami, parmigiana z kurczakiem, żeby wymienić tylko kilka ikonicznych potraw. Jednak włoski wpływ był znacznie większy. To nie tylko kuchnia, ale i samo rolnictwo.
W ciągu pięćdziesięciu lat, między 1880 a 1930 rokiem, Włochy opuściło 17,5 miliona ludzi. Około 5 milionów z nich udało się do Stanów Zjednoczonych. To jeden z największych przepływów migracyjnych w historii Ameryki, którego kulminacja nastąpiła w latach 1900-1914. Migrację znacznie ograniczyły przepisy imigracyjne z lat 1921 i 1924, ale tak naprawdę zastopował ją dopiero Wielki Kryzys roku 1929.
Tak jak kryzys zastopował największą imigracyjną falę, tak samo kryzys dał jej początek. Poważny kryzys agrarny, który dotknął Włochy w latach 80-tych XIX wieku. Złe zbiory, zwiększone podatki, międzynarodowa konkurencja – to wszystko zmusiło włoskich rolników do szukania lepszego jutra po drugiej stronie świata. Stanowili oni nie tylko tanią siłę roboczą, ale też dysponowali wielowiekową wiedzą rolniczą. Wkrótce miało to dać o sobie znać.
Wpływ włoskiej imigracji na amerykańskie społeczeństwo różnił się znacznie w zależności od regionu. W dużych miastach północnego – wschodu, w Nowym Jorku, Bostonie czy Filadelfii, dość szybko powstały włoskie dzielnice zwane „Little Italy”. 14 września 1884 roku w dzienniku „New York Times” ukazał się artykuł pod tytułem „Kolonia włoska”, w którym autor szczegółowo opisywał życie włoskich imigrantów w tworzącej się dzielnicy. Dużo miejsca poświęcił też zwyczajom żywieniowym i wprowadzaniu nowych, włoskich produktów na amerykański rynek. A tych było naprawdę sporo. Na podmiejskich polach Wschodniego Wybrzeża pojawiły się uprawy, które wcześniej były mało cenione w Ameryce. Hodowane przez Włochów brokuły, karczochy, bakłażany, soczyste pomidory zaczęły ozdabiać lokalne rynki. Włosi udoskonalili tak zwane „rolnictwo ciężarówek”, czyli intensywną uprawę na małych działkach w pobliżu miasta. Przekształcili marginalne ziemie w oazy obfitości, które zaczęły odżywiać gwałtownie rozwijające się metropolie. W stanach takich jak New Jersey czy Conneticut włoscy imigranci stali się kluczowymi graczami w przemyśle mleczarskim, wprowadzając produkcję serów takich jak mozzarella czy ricotta.
Włoskie wpływy rozszerzyły się także na techniki konserwacji żywności. Produkcja wędlin, konserwowanie w oleju i soli, czyli odwieczne praktyki stosowanie na Półwyspie Apenińskim, zaczęły wpływać na lokalne zwyczaje. W piwnicach i magazynach „Little Italy” powstały małe manufaktury serów i wędlin, które wkrótce podbiły amerykańskie gusta. Włosi wprowadzili techniki suszenia pomidorów i ziół. Metody fermentacji kaparów, oliwek i innych warzyw, oraz sztukę robienia przetworów owocowych i dżemów. Wpływ tych technik był wtedy szczególnie istotny, gdyż domowe urządzenia chłodnicze (popularne lodówki) praktycznie jeszcze nie występowały. Włosi pomogli zmniejszyć uzależnienie diety od pór roku.
W Kalifornii włoski wpływ na rolnictwo był jeszcze bardziej rewolucyjny. Wizjonerzy, tacy jak Andrea Sbarboro i Secondo Guasti, przekształcili Central Valley w jeden z największych na świecie przemysłów winiarskich. Winnice w dolinie Cucamonga wychowały całe pokolenia Amerykanów, zmieniając ich podniebienia na modłę nowej kultury winiarskiej.
Andrea Sbarboro urodził się w 1839 roku w Borzonasca, wśród przepięknych liguryjskich wzgórz. Gdy miał zaledwie 13 lat, jego matka wzięła go pod pachę i wyruszyli do Ameryki. Tak samo, jak tysiące Liguryjczyków, najpierw trafili do Nowego Jorku, wielkiego tygla obiecującego lepszą przyszłość. Ale małego Andreę kusił zachód, Dziki Zachód, i możliwości jakie stwarzał. Spakował co miał i ruszył do San Francisco. Łeb miał nie od parady i w wieku zaledwie 32 lat założył amerykańsko-włoski bank. Pierwszy taki bank na Zachodnim Wybrzeżu. Możemy pokusić się o piękne frazesy, że zrobił to by wspierać działalność gospodarczą swoich ziomków, służyć wciąż rosnącej włoskiej społeczności w regionie, ale tak naprawdę (jak to zawsze bywa) zrobił to dla własnego zysku. Czy to źle? Nie, to bardzo dobrze. Kłania się tu tak wyszydzano ostatnio „niewidzialna ręka rynku” Adama Smith`a. Chęć własnego zysku przyczyniła się do rozwoju wielu zacnych inicjatyw.
W 1881 roku Sbarboro uruchomił kolejny projekt, kolejny dla własnego zysku, który również przysłużył się społeczeństwu. Sbarboro kupił 1500 akrów ziemi na wzgórzach Doliny Sonoma i założył Włosko – Szwajcarską Kolonię winiarską „Asti”. Nazwa nie była przypadkowa, był to hołd złożony słynnej piemonckiej prowincji, słynącej z wyśmienitych win. Projekt okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę, a kolonia zatrudniała w szczytowym okresie ponad 400 pracowników (w okresie zbiorów liczba ta ulegała podwojeniu). Przed pojawieniem się kolonii, włoskie wino było w Ameryce produktem niszowym. Według archiwów celnych, na początku lat 80-tych XIX wieku import włoskiego wina do Stanów Zjednoczonych wynosił mniej, niż milion galonów rocznie. Sbarboro i inni (pamiętajmy, że nie był on jedynym winiarzem w regionie, było ich wielu) tak zmienił podniebienia Amerykanów, że import w 1910 roku wzrósł do 3 milionów. Piszę tak, żeby upiększyć trochę tę opowieść. Moim skromnym zdaniem zdecydowanie większy wpływ na wzrost importu włoskich win, miała coraz większa ilość włoskich imigrantów. Pamiętajmy, że szczyt migracji trwał aż do 1920 roku. To włoscy imigranci byli głównymi konsumentami produktów, które znali ze starego kraju, w tym włoskiego wina. I to właśnie oni, dzięki swojej kuchni, po latach przekonali Amerykanów do gronowego trunku. Chociaż zaryzykuję twierdzenie, że w znacznie mniejszym stopniu niż do amerykańsko-włoskich ikon, jak wspomniane już spaghetti z klopsikami, czy pizza z pepperoni.
Żadna droga jednak nie jest wysłana różami, i taka też nie była droga kolonii „Asti”. Najpierw w kolonię uderzył kryzys gospodarczy z 1893 roku, ale udało się przetrwać dzięki nowym inwestorom, którzy zapewnili płynność finansową. Potem pojawiło się coś gorszego – rosnący w siłę ruch wstrzemięźliwości, którego kulminacją była wprowadzona w 1920 roku prohibicja. Sbarboro starał się walczyć z tym zjawiskiem, publikując nawet w 1910 roku książkę pod tytułem „Walka o prawdziwą wstrzemięźliwość”. Argumentował w niej, że odpowiedzialna konsumpcja wina może być rozwiązaniem problemu alkoholizmu, spowodowanego przez napoje spirytusowe. Muszę przyznać, że to bardzo odważna teza. Dziesięć lat wcześniej, w roku 1900, wina produkowane przez Sbarboro zdobyły złoty medal na Wystawie Powszechnej w Paryżu. Nie potrafię niestety powiedzieć w jakiej konkurencji, ale znając zamiłowanie francuzów do własnych win i niechęć do win obcych nie sądzę, żeby była to kategoria ogólnowiniarska. Nie zmienia to jednak faktu, że ta i inne nagrody zdobyte przez kolonię pomogły znacznie podnieść status win włosko-amerykańskich.
Sbarboro zmarł w 1923 roku, trzy lata po wprowadzeniu prohibicji, Gdy już ten mroczny okres w dziejach Ameryki dobiegł końca, Włosko – Szwajcarską Kolonię przejął Louis Petri z Petri Wine. Marka stworzona przez Sbarboro stała się marką masową, a przemysł winiarski stał się filarem kalifornijskiej gospodarki. Filarem, który generuje dzisiaj ponad 57 miliardów dolarów rocznie. Hrabstwo Sonoma, ojczyzna Kolonii, może poszczycić się obecnie 425 winnicami, które produkują około 150 milionów litrów wina rocznie. To nie jest mało. A wszystko dzięki Włochom, których dziedzictwo niepodważalnie wpłynęło na amerykańską kulturę kulinarną.