Mecz Serie A

Kochana Mamo,u nas wszystko w porządku. Zwiedzamy, wypoczywamy i cieszymy się piękną pogodą. Piszę do Ciebie, ponieważ chcę Ci opowiedzieć o przygodzie, która mnie wczoraj spotkała.

Wszystko zaczęło się od tego, że mój przyjaciel Sławek, po uprzednim wypytaniu mnie o datę mojego wyjazdu do Włoch, napisał „Coś czuję, że jakiś meczyk się szykuje”. Oczywiście nic się nie szykowało, ale głupio mi było się przyznać, że nawet o tym nie pomyślałem, więc odpisałem „Może, może”. I w ten oto sposób postawiłem się w sytuacji bez wyboru. Musiałem udać się na jakiś mecz.

Sprawdziłem dokładnie kto gra z kim, gdzie i kiedy, i wyszło mi na to, że najprościej będzie pójść w poniedziałek (czyli wczoraj) na mecz Sampdorii z Milanem, na stadionie w Genui. W końcu będziemy od niej oddaleni zaledwie o 60 kilometrów. Taką podjąłem decyzję, i kilka dni przed meczem kupiłem bilet. Wydrukowałem go na ledwo zipiącej hotelowej drukarce jeszcze w Mediolanie. Bałem się, że kod kreskowy będzie nieczytelny, ale czwarty wydruk okazał się całkiem okay.

Dobrze, że kupiłem bilet wcześniej, ponieważ gdybym tego nie zrobił, pewnie bym się na ten mecz nie wybrał. Musisz wiedzieć, że apartament, który wynajęliśmy położony jest na szczycie stromego wzgórza, i każdy wjazd lub zjazd autem, w oparach palonego sprzęgła, kosztuje mnie sporo nerwów. Jakby tego było mało, gdy już zjedzie się z tej potwornej góry, jedyną możliwością dotarcia do autostrady jest przejazd przez sześć wąziutkich tunelów, wydrążonych w okalających zatokę skałach. Jest tam strasznie ciemno i ciasno, więc odzywa się moja wrodzona klaustrofobia. Wiem, że zgodnie z zaleceniem pani psycholog powinienem potraktować to jako terapię ekspozycyjną, i tak robiłem jak jechałem autem z Kornelią, no ale przecież teraz będę sam! I jeszcze będę musiał tamtędy wrócić w środku nocy!

Miałem już ten bilet więc pojechałem. Zjechałem z góry, przejechałem przez tunele (nie chcę o tym pisać) i dojechałem do autostrady. Najgorsze mam za sobą – pomyślałem. To samo pomyślałem półtorej godziny później, gdy korek się wreszcie ruszył i przejechałem dwadzieścia metrów. Dobrze, że w tych nowoczesnych samochodach można włączyć zamknięty obieg powietrza. Wreszcie, po dwóch godzinach, dojechałem do Genui.

Byłem zadowolony, ponieważ do meczu zostało jeszcze 45 minut. Nie wziąłem niestety pod uwagę faktu, że stadion znajduje się w samym centrum miasta, i o eleganckim miejscu na przystadionowym parkingu będę mógł zapomnieć. Krążyłem więc. Znalazłem jedno miejsce całkiem niedaleko… okazało się być miejscem tylko dla policji. Znalazłem drugie, trochę dalej… przystanek autobusowy. Przyznam Ci się mamusiu w sekrecie, że po godzinie krążenia po obcym mi mieście, chciałem to wszystko rzucić i wracać. Byłem wykończony. Jedyne co mnie jeszcze tam trzymało to świadomość, że Sławek na pewno mnie zapyta jak było na meczu, a ja musiałbym skłamać. A przecież nie tak mnie wychowałaś.

W końcu, bliski płaczu, znalazłem kawałeczek wolnej przestrzeni jakieś dwa kilometry od stadionu. Z trudem się tam wcisnąłem i ruszyłem szybkim krokiem, żeby zdążyć wejść jeszcze w pierwszej połowie. Tak się zgrzałem tym marszem, że ochroniarze nie chcieli przepuścić mnie przez bramę. Ich termometry pokazywały, że mam gorączkę i wszedłem dopiero po kilku chwilach, gdy już ochłonąłem.

Bramki strzelonej na początku spotkania oczywiście nie zobaczyłem. Nie zobaczyłem też mojego miejsca. Najpierw stanąłem w przejściu między środkowymi sektorami obok jakiś dwóch chuliganów, którzy z minuty na minutę byli coraz bardziej pijani i coraz bardziej zdziwionym wzrokiem patrzyli na mnie. Poszedłem więc. Stanąłem w innym przejściu, obok mojego sektora. Jakiś młody doker (a może marynarz?) poprosił mnie, bym się nie ruszał, bo za moimi stopami postawił dwa plastikowe kufle z piwem. Poszedłem.

Wszedłem na mój sektor, usiadłem na pierwszym wolnym miejscu i zacząłem w spokoju oglądać mecz. Jeden chłopak siedzący rząd przede mną cały czas krzyczał „Vaffanculo”, ale nie widziałem nikogo z takim nazwiskiem na koszulce. Widziałem za to Bereszyńskiego, który zdawał się strasznie cierpieć przy każdym kontakcie z piłką. Miał chyba chore nogi, bo strasznie wolno biegał, więc nie mogę tego nazwać inaczej niż okrucieństwem ze strony trenera, że kazał mu grać w takim stanie.

Jak sama dobrze wiesz, chciałem kiedyś kibicować Juventusowi (mają takie ładne koszulki i tak samo jak Polonia Bytom jeżdżą fiatem*), ale rodzina Kornelii zagroziła mi pobiciem i musiałem zostać kibicem Milanu tak jak oni. Okazało się to być – przepraszam Cię Mamo za to wulgarne wyrażenie – strzałem w dychę, ponieważ Milan wygrał. Chociaż mam pewne podejrzenia, że mecz mógł być ustawiony? Piłka krążyła między zawodnikami jak po sznurku i nie odskakiwała przy każdym przyjęciu (z wyjątkiem Bartosza oczywiście). Byłem już kiedyś na meczu naszej ekstraklasy i wiem, że tak się nie gra, że to po prostu niemożliwe. Ustawiony czy nie, ważne, że mogłem cieszyć się zwycięstwem.

Po meczu odnalazłem samochód i ruszyłem w powrotną drogę. Cieszyłem się, że o tak późnej porze najprawdopodobniej nie będzie żadnych korków na autostradzie. No i nie było, bo nie było też samej autostrady. Wyobraź sobie, że zamknęli ją na noc! Jechałem wąskimi, krętymi drogami wzdłuż wybrzeża. To w górę, to w dół. Przejeżdżałem nawet przez Rapallo, ale jedyny układ jaki był tam tym razem, to mój rozstrojony układ nerwowy. Jechałem w samym środku długiego sznura, prowadzonych przez miejscowych Włochów, samochodów i robiło mi się niedobrze. Boże jak oni szybko jechali po tych górskich zakrętach! Nie mogłem zwolnić choćby na sekundę, musiałem jechać jak oni. Byłem naprawdę bliski zwymiotowania, ale zrobiłem tak, jak mnie zawsze uczyłaś – zacisnąłem zęby i powiedziałem sobie w myślach- „Radek, bądź mężczyzną!”. No dobrze, nie w myślach tylko wykrzyczałem to na całe gardło. Pomogło i udało mi się nie zapaskudzić szoferki.

Muszę jednak przyznać, że widok podczas tej drogi zapierał dech w piersiach. Światła wiosek na wzgórzach i odbite od morza światło księżyca w pełni (też odbite), oświetlające statki – to wszystko wyglądało jak ilustracja jakiejś pięknej baśni. To chyba ta czysta magia, o której tyle słyszałem. Księżyc nigdzie nie jest tak piękny jak w Ligurii.

Przejechałem przez tunele, wjechałem po ciemku na górę, co było łatwiejsze niż się spodziewałem, poza jednym zakrętem, na którym zostawiłem kawałek przedniej lampy, i wyczerpany padłem na łóżko. Wyczerpany, ale i dumny z siebie, ze świadomością, że gdy Sławek mnie zapyta jak było, będę mógł z czystym sumieniem odpowiedzieć: „No wiesz, lajtowo”.

List wysyłam do Ciebie pocztą tradycyjną, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że zdążymy wrócić przed nim. Do wrodzonego lenistwa włoskich listonoszy doszły problemy z wirusem.

Całuję Cię i do zobaczenia!

PS. Kup mi proszę jakieś palto, bo słyszałem, że wieczory są już chłodne, a ja mam słabe płuca.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *