Zwycięstwo chrześcijańskich demokratów z CDU/CSU w wyborach do Bundestagu ma znaczące konsekwencje nie tylko dla Niemiec, ale także dla całej Europy. Niemcy wciąż są dominującą potęgą gospodarczą na Starym Kontynencie i nadszedł najwyższy czas, aby wreszcie stawiły czoła licznym wyzwaniom związanym z polityką wewnętrzną – recesja gospodarcza, niekontrolowana migracja – oraz polityką zagraniczną – wojna w Ukrainie, zmiana amerykańskiej administracji, stosunki z Chinami.
Według oficjalnych wyników wyborów, koalicja CDU/CSU uzyskała 28,6% głosów, Alternatywa dla Niemiec (AfD) 20,8%, SPD 16,4%, Zieloni 11,6%, a skrajnie lewicowa Die Linke 8,8%. Progu wyborczego nie przekroczyli liberałowie z FDP. Warto zaznaczyć, że populistyczna AfD podwoiła swój wynik w porównaniu do wyborów z 2021 roku (ciekawe jaki ułamek tego wyniku jest zasługą Elona Muska). Jednak lider CDU, Friederich Merz, który najprawdopodobniej zostanie następnym kanclerzem, wykluczył koalicję z AfD. Niektórzy żywili takie obawy, gdy Merz walcząc o głosy wyborców przejął od AfD postulat wprowadzenia kontroli granicznych w celu ograniczenia nielegalnej migracji (co nota bene jest sprzeczne z unijnym prawem). Merz stanowczo zaprzeczył takiej możliwości. Warto w tym miejscu przypomnieć politykę duńskiej premier, Mette Frederiksen, socjaldemokratki, która twardą polityką imigracyjną wytrąca jakikolwiek oręż z rąk prawicowych populistów.
Jeśli nie z AfD to z kim? Brak liberałów, którzy byliby naturalnym koalicjantem dla CDU/CSU każe sądzić, że najprawdopodobniejszy wydaje się powrót do wielkiej koalicji z 1966, 2005 i 2013 roku, czyli utworzenia rządu z socjaldemokratami z SPD. Tylko czy SPD nie będzie hamulcowym wprowadzania niezbędnych reform? Musimy pamiętać, że dotychczasowa „koalicja sygnalizacji świetlnej” (SPD – Zieloni – FDP) z kanclerzem Olafem Scholzem na czele nie była w stanie ożywić niemieckiej gospodarki oraz odrzuciła propozycje Mario Draghiego dotyczące konkurencyjności UE. Chociaż gwoli ścisłości należy dodać, że za gospodarczą recesję odpowiadają także poprzednie rządy Angeli Merkel (CDU). Miejmy nadzieję, że autorytet i charyzma Merza, który był kiedyś politykiem mało wyrazistym – po konflikcie z Merkel musiał nawet zniknąć z polityki – lecz wykonał olbrzymią pracę nad sobą i dziś sprawia wrażenie lidera z krwi i kości, pozwoli wynegocjować dobrą umowę koalicyjną i przeprowadzić niezbędne reformy. Zarówno na gruncie niemieckim, jak i europejskim.
Merz podczas kampanii wyborczej zapowiedział europejski reset, który ma zacząć się od wizyty w Paryżu i w Warszawie już pierwszego dnia urzędowania. To dobra informacja, bo stosunki Niemiec z europejskimi partnerami uległy znaczącemu pogorszeniu w ciągu ostatnich lat. Niemcy odrzuciły propozycję partnerstwa, złożoną przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona na rzecz ściślejszej integracji z UE. O stosunkach z Polską nie ma nawet co wspominać. Już po upadku poprzedniej koalicji, Scholz – starając się ratować swoją pozycję – zadzwonił do izolowanego Władimira Putina bez jakichkolwiek uzgodnień z Brukselą, Paryżem czy Warszawą, co jeszcze bardziej pogorszyło już i tak złe relacje na linii Niemcy – Polska – Francja.
Jeśli kiedykolwiek miał nadejść moment, w którym wszyscy potrzebujemy stabilnych i silnych Niemiec, to moment ten właśnie nadszedł. Europejscy partnerzy powinni podkreślać wszystkimi możliwymi kanałami, że podpisanie umowy koalicyjnej i utworzenie nowego rządu to kwestie wyjątkowo pilne. Rządu, który będzie mógł szybko i w pełni zaangażować się we wspólne decyzje dotyczące Ukrainy i europejskiego bezpieczeństwa. Skoordynowane europejskie rozwiązania wspólnych problemów leżą zdecydowanie w niemieckim interesie narodowym. Każdy nowy rząd otrzymuje od swoich wyborców kredyt zaufania (przysłowiowe 100 dni), więc lepszego momentu zajęcia się kwestią obronności czy integracji polityki zagranicznej nie będzie. W tym powinniśmy upatrywać naszej największej nadziei w tych trudnych czasach. Czas przełamać niemieckie tabu.