Szymon Brodziak, jeden z najbardziej znanych polskich fotografów. Człowiek wyróżniony taką ilością nagród, że nie starczyłoby miejsca by je wszystkie wymienić. Coś, co miało być półgodzinną pogawędką, zamieniło się w dwugodzinną rozmowę. Jestem pewien, że kiedyś dopiszemy kolejną część…
Jak samopoczucie?
Bardzo dobrze, dziękuję! Jutro obchodzimy z żoną dwudziestą rocznicę naszego pożycia małżeńskiego
Kawał czasu.
Kawał czasu, do tego jeszcze dziewięć lat przed ślubem. Na naszą dziesiątą rocznicę Ana powiedziała: Koniec! Weź się zdecyduj człowieku. Chcesz coś ze mną robić, iść przez życie?
No i trzeba było przyjść z pierścionkiem…
Tak, to mnie zmobilizowało. Bardzo się cieszę, uważam siebie za ogromnego szczęściarza. Choć nie był to tradycyjny pierścionek. Oświadczyłem się Anie w ciemnym zaułku w Bangkoku i zaprosiłem ją do… salonu tatuażu. Zrobiliśmy sobie pierścionki zaręczynowe na całe życie. „Nosimy” je do dzisiaj zamiast obrączek.
Jesteśmy z tego samego rocznika, ale ja mam dopiero piętnastą rocznicę ślubu przed sobą. Mam mniejszy staż niż Ty. Daj mi jakieś rady odnośnie udanego i długiego pożycia.
Piętnaście lat to też piękny wynik. Przede wszystkim rozmawiać. Rozmawiać, rozmawiać i rozmawiać. Komunikacja. Nie dusić niczego w sobie, tylko w życzliwy sposób konfrontować. To jest bardzo trudne, Ana mnie tego nauczyła. Ja byłem raczej introwertykiem. Co ci jest? No powiedz co ci jest – tak drążyła i zainspirowała mnie to tego, żeby wejść na ścieżkę takiego rozwoju osobistego. Tak nauczyłem się nazywać emocje, rozpoznawać co się dzieje w mojej głowie, w mojej duszy. To mi bardzo pomogło, nauczyłem się jak być w połączeniu ze sobą i jak komunikować to wszystko na zewnątrz.
Ta komunikacja, to opowiadanie o swoich emocjach – zwłaszcza tych negatywnych – spotkała się ze zrozumieniem od samego początku?
Jasne, o ile stosujemy zasady tak zwanej komunikacji bez przemocy, która polega na obserwacji sytuacji, własnych emocji i wyrażaniu własnych potrzeb, bez obwiniania drugiej strony. Często jest obawa przed odrzuceniem, przed oceną, przed kontratakiem, ale zawsze ta komunikacja wychodzi nam na dobre. To jest oczyszczające, samo wypowiedzenie tego, nawet gdy nie zostaniesz zrozumiany. Po drugie jest to droga do lepszego poznania siebie.
Do zbliżenia.
Tak, ta bliskość jest podstawą intymności, udanego związku. Ale najpierw musi być ta komunikacja. Jestem bardzo wdzięczny za tę drogę.
Ana była Twoją pierwszą muzą?
Jedyną muzą. Ana jest moją jedyną muzą i w sensie życiowym i twórczym. Ana stoi za wszystkim co widzisz w mojej galerii, co widzisz w moim portfolio, wszystkim co tak naprawdę odzwierciedla moje całe życie. Od strony, nazwijmy ją, filozoficzno-artystycznej uważam, że to jakim jesteś człowiekiem, definiuje jakim jesteś artystą. Myślę, że moja ścieżka osobista bardzo wpłynęła na to jak patrzę na świat, jak patrzę na moją twórczość, jak patrzę na kobiety. Na to co opowiadam i jak prezentuję to światu. Wszystko zaczęło się od Any. Mieliśmy po szesnaście lat kiedy się poznaliśmy. Zaczęliśmy ze sobą chodzić, zacząłem jej robić pierwsze zdjęcia, zupełnie amatorskie.
Te zdjęcia to był Twój pomysł?
Tak, to była moja potrzeba. Ana nigdy nie chciała, żebym robił jej zdjęcia. Ana jest architektką i nigdy nie miała inklinacji żeby zostać modelką, bardzo się niecierpliwiła na planie. Jednak niezmiernie mnie fascynowała i fascynuje do dziś. Jako kobieta, jako zjawisko. Chciałem uchwycić jej piękno. Jedna z moich wystaw w Kazimierzu Dolnym, w Muzeum Nadwiślańskim miała tytuł „Uchwycić piękno”. O tym jest cała moja twórczość.
Tak naprawdę z wykształcenia nie jesteś fotografem, tylko ekonomistą. Gdyby nie piękno Any, nie wiadomo co byś dzisiaj robił.
Dokładnie tak, wszystko zaczęło się od Any i od bardzo amatorskich zdjęć, które jej robiłem. Gdzieś na polu, na Starym Mieście, zupełnie bez koncepcji, bez rozkminy, bez opowiadania historii. Po prostu łapanie piękna. Później, jak chodziłem do liceum dwujęzycznego zdałem pierwszą w Polsce maturę międzynarodową i żadna uczelnia nie wiedziała co zrobić z takim maturzystą. Nie chciałem pisać egzaminów wstępnych, chciałem być przyjęty na podstawie mojej punktacji i jedyną uczelnią, która wtedy to honorowała, była Wyższa Szkoła Biznesu – NLU, w Nowym Sączu. Stąd ten wątek ekonomiczny w moim życiorysie. Wyszedłem z założenia, że ekonomia przyda mi się w każdym zawodzie, bez względu na to co będę robił. Po drugie było to sześćset kilometrów od domu rodzinnego i można było zaznać życia studenckiego w całej okazałości. Jedynym minusem było to, że Ana została w Poznaniu na Politechnice.
Nie pojechała za Tobą.
Ale to też bardzo pozytywnie wpłynęło na nasz związek. Ta tęsknota, brak obecności, to też roznieca tę iskrę w związku. Szczerze Anę podziwiam za to, że dojeżdżała do mnie tyle czasu. Ja też przyjeżdżałem do Poznania, jednak Ana częściej do mnie. Na studiach poznałem niesamowitych ludzi, wspaniałych przyjaciół. Założyłem kółko fotograficzne, żeby na tej ekonomii za bardzo się nie nudzić i nie być cały czas „w parterze”.
Uciec na chwilę od tych wszystkich Keynesów, Misesów i Kahnemanów.
Dokładnie. I tak sobie to wszystko szło dwutorowo. Zmysł ekonomiczny, przejawia się dzisiaj w mojej autorskiej galerii, którą prowadzę już trzynaście lat. Jest to pewien ewenement w skali polskiej, o ile nie europejskiej. W Stanach Zjednoczonych są takie pojedyncze przypadki jak Peter Lik, natomiast co do zasady rynek sztuki tak nie działa. Zmysł ekonomiczny pomógł mi pozostać w zgodzie z sobą. Nigdy nie mogłem się odnaleźć we współpracy z galeriami. Trochę zaczynamy skakać po dekadach.
Skaczmy, tak jest najciekawiej!
W 2015 roku spełniłem swoje chyba największe marzenie, jeżeli chodzi o aspekt wystawienniczy, czyli moje prace pojawiły się w Galerii Helmuta Newtona, w prawdziwym Watykanie fotografii. Myślałem, że po czymś takim wszystkie drzwi do galerii na całym świecie będą stały przede mną otworem. Jednak tak się nie stało. Wysyłałem mnóstwo ofert, zapytań, propozycji – wszystko albo bez odpowiedzi, albo z odpowiedzią negatywną. Stwierdziłem ok, to znak, że mam upiększać świat, co jest moją misją, w inny sposób. I zacząłem od małego, przeszklonego kontenerka, pięć na sześć metrów, gdzie mieścił się magazyn, ekspozycja, biuro – wszystko razem. Tak wyglądał początek. Miałem przeświadczenie, że chcę nadać mojej fotografii drugie życie. Od czasów studenckich bardzo intensywnie pracowałem, żeby w ogóle stworzyć swoją markę, wyrobić własny styl, rozpoznawalność. Oczywiście nie zawsze z dobrym skutkiem. Po drodze robiłem różne kampanie reklamowe, zlecenia dla największych czasopism, pojawiałem się w telewizji, w Top Model i takich historiach, i nie zawsze byłem w zgodzie ze sobą. Nie zawsze to były wzniosłe, artystyczne przeżycia. Czasami był to twardy strzał w twarz na zasadzie – proszę zrobić to tak i tak, bo w tamtej włoskiej gazecie, dwa miesiące temu, ktoś zrobił to właśnie tak.
Jak wyrobnik, a nie artysta.
Wyrobnik, który imituje coś, co już gdzieś powstało. Strasznie to bolało, ale było też dobrą nauką. Jestem wdzięczny za każdy etap mojej kariery. Porażka nie istnieje.
Bez porażek nie idziemy do przodu.
O ile podchodzisz do nich refleksyjnie. Robić ciągle to samo i oczekiwać różnych rezultatów, to czyste szaleństwo, jak mówił Einstein. Cały czas trzeba korygować kurs.
Jak w ogóle doszło do tego, że Twoje prace znalazły się w Fundacji Helmuta Newtona? To nie jest prosta sprawa.
Jak pewnie sobie wyobrażasz, gdybym napisał maila, jako młody artysta z Polski, który ma Helmuta Newtona na piedestale…
…to nikt by go nie przeczytał.
Dość regularnie jeździłem do Galerii Newtona do Berlina, mamy blisko z Poznania. Chciałem zobaczyć każdą nową ekspozycję. Za każdym razem gdy wchodziłem do środka to myślałem sobie: Boże, jak cudownie byłoby wystawić tu kiedyś swoje fotografie. To była taka nieśmiała myśl, nie określił bym tego nawet jako marzenie. To czego dokonał Newton w minionym wieku, to co przeżył, jak wywrócił świat fotografii i reklamy do góry nogami. To było bez precedensu. To zawsze mnie inspirowało i onieśmielało. Nie śmiałem nawet marzyć, że moje prace znajdą się w jego muzeum.
Robiłem swoje, pracowałem w wieloma dużymi agencjami, tytułami i to był taki czas, że trochę sprzedawałem siebie i nie byłem wierny swojej wizji. Jak już wspomniałem, wizję samego siebie ukułem będąc jeszcze na studiach, gdy tysiące godzin spędzałem w ciemni fotograficznej. Miałem zaszczyt doświadczyć tego klasycznego procesu i dlatego wszystko co nas dzisiaj otacza w mojej galerii jest czarno białe. To efekt fascynacji tym tradycyjnym procesem. Fascynacji, która tak mocno się we mnie zakorzeniła.
Czyli czerń i biel to nie inspiracja Newtonem?
Mam wrażenie, że Newton był bardziej elastyczny. W kolorze też świetnie mu szło. Ja natomiast nigdy nie opanowałem koloru do takiego poziomu, żebym był zadowolony z efektu. Żadna moja kolorowa fotografia nie spełnia definicji dobrego zdjęcia, a dobre zdjęcie według mnie to takie, które chciałbym powiesić sobie na ścianie. To zupełnie subiektywna definicja, ale bardzo pomocna i staram się nią dzielić ze wszystkimi twórcami i moimi studentami w Brodziak Academy. Żeby przed sesją chwytać do ręki aparat z taką intencją, że dzisiaj chciałbym zrobić chociaż jedno – nie dziesięć, nie sto – chociaż jedno zdjęcie, które powieszę sobie na ścianie. Z takim nastawieniem jesteś bardzo skupiony zarówno na wizji, jak i na egzekucji tej wizji. Żeby wizja była jak najbardziej dopracowana w każdym detalu. Żeby nie dochodziło do sytuacji, że wracasz do domu, zgrywasz materiał i mówisz sobie – kurde, trzeba ją było przeczesać, albo ustawić trochę inaczej, trzeba było przestawić element scenografii.
Właśnie dlatego z takim pietyzmem, wręcz ekstremalnym perfekcjonizmem, realizowałem moje wizje. I dlatego ta czerń i biel we mnie została. Nostalgia zamknięta w ziarnie klasycznego filmu. Potem przyszła cyfra, dzisiaj przeżywamy rewolucję sztucznej inteligencji, ale nie zmienia się jedno – twórcze podejście do tego jak postrzegasz świat, i jak chcesz to wyrazić. Zmieniają się tylko narzędzia.
Ale podejście zostaje to samo.
Jak miałem dwadzieścia lat, moja wizja brzmiała: Chciałbym, żeby za dwadzieścia pięć lat, czyli mniej więcej teraz, ktoś spojrzał na czarno – białą fotografię i pomyślał: A może to Brodziak? Żeby czerń i biel równała się Brodziak. Pracuję nad tym do dzisiaj, dzielę się moją twórczością i uważam, że gdybym już teraz odłożył aparat na półkę i nie zrobił ani jednego zdjęcia więcej, to i tak nie starczyłoby mi życia, żeby podzielić się całą moją twórczością ze światem. Jest tyle dróg, tyle możliwości, tyle niezbadanych obszarów. Dlatego robię to z taką wyluzowaną konsekwencją. Pojawiam się tam, gdzie jestem zapraszany, już nie wysyłam setek maili. Robię swoje i zalecam wszystkim twórcom, żeby nie dać zagłuszyć swojej intuicji, nie dać zagłuszyć swojego serca. Nie patrzeć na trendy, tylko słuchać swojego wewnętrznego głosu. Nie patrzeć na virale, na to co się klika, tylko w autentyczności zadać sobie pytanie: Co chcę opowiedzieć światu? Co ja chcę pokazać?
Mogę powiedzieć z ręką na sercu, z perspektywy prawie trzydziestu lat pracy, że to jest jedyna ścieżka, która działa. Każda inna droga jest ślepą uliczką, która może zadziała, ale tylko na moment. Miałem takie wycieczki, realizowałem zlecenia, które nie były zgodne z moją wizją czerni i bieli. Godziłem się na przykład na kolor tylko po to, żeby zarobić pieniądze. Ale robiłem to też ze świadomością, żeby dać sobie wolność wyboru i działania w obszarze moich planów artystycznych. Realizowałem kolorowe katalogi z osobami z pierwszych stron gazet, ze wspaniałą Małgosią Sochą, z Joanną Krupą, z Anią Muchą, z wieloma gwiazdami, jednak powstrzymywałem się od dzielenia się tym w mediach społecznościowych. Nie włączałem tego do portfolio, chociaż pewnie na krótką metę byłoby to dla mnie korzystne.
Szybko w górę, ale z bólem serca.
Zdawałem sobie sprawę, że skutkowałoby to kolejnymi takimi zleceniami. Wpadłbym nie w ten kołowrotek, w który bym chciał. Udawało mi się na przykład po godzinach zrobić coś z Małgosią, jakąś krótką, czarno-białą opowieść – za co jestem jej strasznie wdzięczy – i właśnie tym się dzieliłem publicznie. Zawsze chciałem budować to skojarzenie, że Szymon Brodziak to czerń i biel. Oczywiście wielokrotnie, mówiąc kolokwialnie, dałem dupy i na przykład na pierwszy program Top Model zgodziłem się zrobić zdjęcia w kolorze. Skusili mnie propozycją zrobienia cyklu fotografii „Kultowe Sceny Filmowe”, czyli czegoś, co jest bardzo bliskie mojej estetyce. Lubię myśleć o moich fotografiach jak o kadrach z filmu, więc wytłumaczyłem sobie, że jest to przecież dokładnie to co robię. Były tylko dwa problemy. Pierwszy był taki, że znowu musiałem odtwarzać i poczułem się jak na planie zdjęciowym dużej agencji reklamowej, która mówi mi: tu jest rysunek, zrób to tak. Dodatkową traumą był dla mnie fakt, że odtwarzaliśmy te sceny w warunkach studyjnych , a prawie wszystkie moje fotografie to plener, światło dzienne, natura, architektura i łapanie momentów, które kreuje zastane światło. W studiu masz pustą przestrzeń, scenografię, lampy błyskowe i wszystko budujesz samemu. Nigdy naprawdę nie poczułem tego procesu tworzenia.
Drugim problemem był kolor. Uległem, chciałem doświadczyć pracy na planie telewizyjno – zdjęciowym, i nie wyszło mi to na dobre. Zdjęcia były ok, program był ok, nie było obciachu, ale ja czułem się z tym źle. Wysłałem sygnał, że robię kolorowe zdjęcia, przez co osłabiłem swoją ścieżkę, którą zawsze chciałem kroczyć. Ale była to kolejna dobra lekcja. Po dwóch latach znów zgłosili się do mnie producenci Top Model i wtedy powiedziałem twardo, że albo czarno – białe, albo żadne. I udało się to zrealizować. Pracowaliśmy tym razem w teatrze, co prawda nie przy błyskach, tylko przy oświetleniu scenicznym, więc trochę lepiej. Modele mieli bardzo trudne zadanie, polegające na pozowaniu na szarfach w powietrzu i wykonywaniu przeczących grawitacji ewolucji. Efektem była kampania prasowa nowych perfum Naomi Campbell i naprawdę fajnie to wyszło. Byłem już bardziej zadowolony.
Skaczemy po dekadach, ale miałeś opowiedzieć jak Twoje prace trafiły do Fundacji Helmuta Newtona…
Właśnie! Działałem aktywnie w naszym studenckim kole fotograficznym „Fotosekta”. Moim pierwszym autorskim projektem były „Zniewolone Kobiety Wyzwolone”. Projekt robiony własnym sumptem, po wykładach, przy zerowym budżecie, z koleżankami ze studiów, z Aną jako modelką, z aparatem Mamiya 6×7. To był pierwszy projekt, który chciałem skonstruować od A do Z. Miałem wizję zanim nacisnąłem spust migawki. Szukałem miejsc, stylizacji, scenografii, wszystkich elementów. To był fascynujący, pierwszy świadomy proces twórczy. Cykl dziesięciu zdjęć, które wystawiłem później na Miesiącu Fotografii w Krakowie. Bardzo kontrowersyjne zdjęcia. Koleżankę z pierwszej ławki z makroekonomii zaprosiłem do Poznania i powiesiłem ją zupełnie nagą w ubojni, obok półtusz wieprzowych. Do góry nogami na haku.
Na czym polegało wyzwolenie?
Na tym, że ona się na to zgodziła. Hahaha. Jacek Świderski, który był naszym mentorem w fotosekcie napisał do tego bardzo mądry tekst kuratorski. Ja wychodzę z założenia, że sztuki nie można wręcz tłumaczyć, ona musi sama przemawiać. Tworzyłem to z potrzeby serca. Moja Ana była przykuta obok budy dla psa, na innym zdjęciu miała surową rybę w ustach. Dość kontrowersyjne treści. Będąc studentem zacząłem też dorabiać przy reportażach ślubnych, więc miałem dużą swobodę w robieniu fotek reportażowych. Mój ojciec, z którym byłem już wtedy bardzo pokłócony, ponieważ nie poszedłem w stronę ekonomii, tylko fotografii, wyrzucił mnie z domu i powiedział, że skończę pod mostem, że jestem niewdzięczny, bo nie chcę prowadzić z nim firmy. Normalnie brazylijski serial. Pomógł mi jednak i skontaktował mnie z ówczesnym dyrektorem zarządzającym Porsche Polska, żebym podłapał zlecenia na eventy firmowe itp. Miałem w końcu doświadczenie z reportaży ślubnych. Stwierdziłem, że jest to dla mnie jedyna i niepowtarzalna szansa, żeby pokazać kim naprawdę jestem i zamiast zabrać portfolio ślubne, zabrałem portfolio autorskie, z jedynym cyklem, który wtedy miałem czyli „Zniewolone Kobiety Wyzwolone”.
Hahahaha
Usiedliśmy przy kawie, otworzyłem portfolio, a tam kobieta na haku w ubojni, naga kobieta na palecie zawinięta w folię. Mówię, że bardzo chętnie zrealizowałbym te sesje eventowe, ale tak naprawdę marzy mi się kalendarz dla Porsche. A dyrektor mówi do mnie: Ok, masz 2 tygodnie żeby przygotować koncepcję. Zrobiłem koncepcję, zaangażowałem najlepszego jakiego znałem rysownika w Poznaniu, Sebastiana Persona, i udało mi się zrobić ten projekt. Dostałem jako młody studencik konkretny budżet, piękne samochody, kilka modelek i hasło: Rób co chcesz. Sesja trwała dwanaście dni zdjęciowych, co na dzisiejsze czasy jest totalną abstrakcją, Sesja marzenie. Wydaliśmy przepiękny kalendarz, odbył się uroczysty wernisaż. Zacząłem wysyłać fotografie z kalendarza na różne konkursy, między innymi na Fotoeroticę, organizowaną przez magazyn Playboy, gdzie zdobyłem trzecie miejsce, co było pewnym rozczarowaniem, ale i tak się ucieszyłem. Pojechałem do Warszawy, odebrałem nagrodę i wróciłem do Poznania. Nadeszła jesień, ciemno, szaro i ponuro. Skończyły się śluby, skończył się plener, nie ma światła, nie ma kasy. Zacząłem się zastanawiać, co ja będę robił. Mieliśmy już roczną córeczkę, Lenę. Siedzę przygnębiony w naszym mieszkaniu na ul. Wszystkich Świętych i nagle dzwoni telefon. Odbieram i słyszę: Cześć, tu Marcin Meller.
Który był wtedy naczelnym Playboya.
Dzwoni i mówi: Słuchaj, widziałem te Twoje zdjęcia, gratuluję, może byśmy coś razem zrobili? Zaproponował mi edytorial z okładką na kolejny miesiąc. Zapytałem, czy zdjęcia mogą być czarno – białe i usłyszałem, że absolutnie nie. Miałem za sobą już kilka lekcji więc powiedziałem, że musimy wypracować jakiś konsensus. Powiedziałem, że nie mogę robić kolorowych zdjęć, że to nie jest ten flow, że tego nie czuję. Marcin zaproponował żebym przyjechał do Warszawy, i że coś wymyślimy. No to pojechałem. Na miejscu dowiedziałem się, że raz na pół roku Playboy wydaje dodatek dla mężczyzn pt. „Kreator”, i w związku z tym jest więcej miejsca w głównym wydaniu Playboya. Marcin zaproponował mi osiem stron, czyli cztery rozkładówki na autorski, czarno – biały edytorial. – BIORĘ! TO JEST TO!
Zrobiłem „For Your Eyes Only” w hotelu Pod Orłem w Bydgoszczy. Dwie kobiety spotykające się w pokoju hotelowym, do czego inspiracją był obraz Balthusa. Opublikowali to. Za pół roku kolejny edytorial – tym razem wiosną – więc wymyśliłem polowanie. Jedna kobieta była ofiarą, piękną łanią, a druga na nią polowała. Polecieliśmy po bandzie. Historia bardzo estetyczna, ale też bardzo mocna w wyrazie. I to też opublikowali. Playboy miał takie coś w umowie, że każdy edytorial, który się ukaże, może być przedrukowany w każdej innej edycji na świecie. Ta sesja poszła viralowo po różnych edycjach. Trafiła nawet na stół Hugh Hefnera, który podobno strasznie się wkurzył. Było tam wszystko co kochają Amerykanie – kobiety, broń, seks -, ale w warstwie komunikacyjnej było to totalnym zaprzeczeniem klimatu Playboya. Meller dostał reprymendę z centrali, a ja zostałem skreślony z listy fotografów, zostałem zbanowany.
Mieliśmy rozmawiać o Fundacji Newtona, a nie o Playboyu…
Poczekaj. Zostałem zbanowany, ale po kilku miesiącach odezwali się do mnie. Powiedzieli, że trochę się między nami zadziało, ale mają nową propozycję. Współpracowali z HBO i na polski rynek wchodził właśnie serial o wampirach, „True Blood”. Zaproponowali mi edytorial, który by o tym opowiadał, ale wszystko w kolorze. Wynegocjowałem, że będzie pół na pół. Kilka ujęć kolorowych, łącznie z okładką, i kilka ujęć czarno – białych. Po raz kolejny się ugiąłem, bo chciałem wrócić i znowu robić z nimi fajne rzeczy. Zrobiłem edytorial, tutaj w Pałacu Wąsowo (nie musisz lecieć na drugi koniec świata, żeby robić fajne rzeczy), dwie wspaniałe dziewczyny, wampirzyce, snujące się po mistycznym, barokowym pałacu. Mój edytorial został nawet przedrukowany do amerykańskiej edycji Playboya. Brodziak wrócił do łask. Wszyscy byli szczęśliwi i zadowoleni. Ten edytorial został też opublikowany między innymi w czeskiej edycji. I pewnego dnia w Pradze, przy kawce, pewna pani oglądała sobie Playboya.
Pewna wdowa…
Nie. Pewna młoda, piękna pani, która mówi do swojego męża – Peter, ja bym chciała mieć prywatną sesję z tym fotografem. Peter chwycił za telefon i zadzwonił. Szymon odebrał idąc ulicą Strzelecką i usłyszał aksamitny, elegancki głos, który powiedział: Dzień dobry, jestem Peter, jestem przyjacielem Helmuta Newtona i chciałbym, żeby zrobił pan zdjęcia mojej żonie.
Ktoś sobie robi ze mnie jaja?
Autentycznie. Miałem już doświadczenie z Top Model, z innymi programami i pomyślałem, że gdzieś pewnie jest ukryta kamera. Ale kamery nie było, a Peter, wraz z żoną, przyleciał swoim prywatnym odrzutowcem do Poznania. Zrobiłem sesję w Starej Rzeźni i tak się zaprzyjaźniliśmy. Peter został mecenasem mojego albumu i obiecał mi, że pozna mnie z June Newton. Helmut już wtedy nie żył. Jak się okazało Peter i June byli sąsiadami w Monte Carlo.
Kilka miesięcy później zostałem zaproszony na 89. urodziny June Newton do Fundacji do Berlina. Byłem osobą towarzyszącą Petera. Pojechałem pociągiem i w prezencie wziąłem jedną z moich fotografii. Denerwowałem się, bo June była bardzo cięta na wszystkich fotografów, którzy imitowali styl Helmuta, a ja spotykałem się już wcześniej z zarzutami, że za bardzo inspiruję się Newtonem. Chociaż ja nigdy tak nie myślałem. Uwielbiam Newtona, Petera Lindbergha, Richarda Avedona, natomiast uważałem i uważam, że kroczę swoją własną ścieżką. Chciałem te zarzuty zweryfikować u źródła. Wręczyłem June moją fotografię z cyklu Noti, ale był tam już cały tłum ludzi, a ja wpadłem spóźniony. Przyjęła prezent z wielką uważnością, ale nic o zdjęciu nie powiedziała. Powiedziała tylko, że o mnie słyszała, i że fajnie, że jestem. Uszanowałem to. Po przyjęciu pojechaliśmy wszyscy na grób Helmuta.
I nie było ani miejsca, ani czasu, żeby pytać co sądzi o Twoim zdjęciu.
Dokładnie. Peter też to wyczuł i powiedział, że umówi mnie z June na kawę w innych okolicznościach. Parę miesięcy później robiłem sesję „Martini” w Rzymie i już jadąc do Rzymu wiedziałem, że lecę stamtąd do Monte Carlo na spotkanie z June Newton. Wziąłem więc ze sobą makietę mojego pierwszego albumu. Wylądowałem w Nicei i szofer zawiózł mnie do apartamentu Petera do Monte Carlo, miałem 15 minut do spotkania z June. Szybko się odświeżyłem, wyjąłem makietę, otwieram i widzę, że portret Any, pierwsza, otwierająca strona jest zagięta… Peter chciał pomóc, zawołał gosposię, która wzięła makietę…
…i żelazko.
I nie wyłączyła funkcji parowania! Żelazko się przykleiło do portretu Any, zostawiając jej na twarzy charakterystyczny kształt. Zacząłem się śmiać. Najwyżej mnie wyrzuci z tym albumem – pomyślałem. Pobiegłem na spotkanie. Simon come in please – wszedłem, usiadłem, pokazałem album. Powiedziałem, że to podsumowanie dziesięciu lat mojej pracy. June zaczyna przeglądać i mówi: tu byłam, to robiłam, to widziałam… Myślę sobie – k… będzie źle. Zaraz makieta wyleci przez okno. June przegląda dalej i zapada cisza. Przeglądała zdjęcia w totalnej ciszy przez pół godziny. Zamknęła i mówi do mnie, że to jest materiał na trzy osobne albumy. Powiedziała mi, że mam swój styl, mam to coś i powinienem się przeprowadzić do Paryża, zdobyć agenta i rozpocząć międzynarodową karierę.
Tak jak zrobił to Helmut.
Jeszcze myślała w tych kategoriach. Wiesz, ona wciąż w 2010 roku wysyłała faksy, listy, depesze. Przyjąłem to jako najwyższe słowa uznania. Wieczorem spotkaliśmy się u Petera na kolacji i napisała mi dedykację w mojej makiecie: „To wish you well on your long journey that will be a happy one”. Czułem, że dzieje się coś magicznego. Jej aprobata była czymś absolutnie magicznym. Nie potrzebowałem żadnej innej informacji od kogokolwiek. To mnie naprawdę zmotywowało. Skończyłem makietę, zdobyłem finansowanie, założyłem wydawnictwo, i wydałem album. Nikt nie chciał tego zrobić, ani Taschen, ani Te Neues, ani Rizzoli. Wysyłałem zapytania i nie było żadnej odpowiedzi. Musiałem więc zrobić to sam.
Taschen przecież zaczynał od wydania albumu z pracami Newtona.
Zgadza się. Ja jednak znalazłem kilka firm, które dołożyły swoją cegiełkę i zyskały tytuł mecenasa albumu. Zadziałał mój umysł ekonomisty. W ten sposób mogłem w najwyższej jakości, w jak najlepszy sposób wydać album, który zdobył potem złoty medal w Paryżu. Kurierem wysłałem do June jedną, limitowaną, pięknie oprawioną sztukę z podziękowaniami. Zaprosiła mnie na wernisaż do Berlina. Najpierw prywatne otwarcie, potem oficjalne, konferencja prasowa, kolacja. Na kolacji burmistrz Berlina, obok niego Simon de Pury, byli agenci Helmuta, marszandzi, cała świta i przyjaciele. Simon de Pury wstaje, stuka w kieliszek i mówi: Szanowni Państwo, chciałbym powiedzieć coś ważnego. To jest Szymon Brodziak, który na następnym wernisażu za pół roku będzie miał swoją wystawę w Fundacji Helmuta Newtona.
Spadłeś?
Zamurowało mnie. Z wdzięczności, z onieśmielenia. W listopadzie 2015 roku odbyła się wystawa pod tytułem „Newton, Horvat, Brodziak”. Nie mógłbym być bardziej szczęśliwy. Nie śmiałem nawet o tym marzyć. Czułem się, jakbym właśnie otrzymał Oscara. Potem długo pracowaliśmy przed wernisażem, żeby wszystko zrobić jak najlepiej.
Aż mam gęsią skórkę… I tak Twoje kadry z filmów, filmów które nigdy nie powstały, trafiły do mekki. Nurtuje mnie pytanie, czy widzisz w głowie tylko ten jeden konkretny kadr, czy widzisz cały film?
Bardzo ciekawe pytanie, bo właśnie zdałem sobie sprawę, że nigdy nie widzę tego jako cały film. Widzę chwilę przed i chwilę po tym kadrze. Coś jakby minuta filmu i jest to dla mnie wystarczające, żebym to poczuł, i żebym mógł opowiedzieć co czuję mojej ekipie i modelce. Tak, żeby mogli się w tym moim świecie zanurzyć. Wiesz, to nigdy nie jest dopowiedziane tak do końca – ona wyszła, zobaczyła to czy tamto i poczuła to. Nie chcę tego tak dopowiadać. Opowiadam atmosferę, kierunek, dużo opowiadam o lokalizacji, bo to zawsze jest mój punkt wyjścia i zazwyczaj dysponuję już zrobioną wizją lokalną. Czasami wszyscy wybieramy się na wizję lokalną, żeby poczuć to miejsce. Mówię, że tu się odbędzie ta scena, światło będzie o tej porze dnia wpadać w ten sposób, chciałbym żebyś tu stała, obok ciebie będzie taki element scenografii, będziesz ubrana w to. I wtedy zadaję pytanie mojej ekipie, czyli Świętej Trójcy – make-up, stylizacja, fryzjer – jak oni to czują, jak oni by to zrobili, co chcą dać od siebie, jak chcą się wyżyć. Czyli pada najlepsze zdanie, jakie może usłyszeć artysta, bo moja Święta Trójca to artyści, czyli po prostu: rób co chcesz.
Są jakieś ramy, jest jakiś brief, ale w tych ramach możesz się wyżyć, możesz dać coś z siebie. I to działa fantastycznie i na ekipę, i na modelkę, bo tak naprawdę nie chcę pracować z modelkami, tylko z kobietami. Chcę, żeby kobieta sięgnęła po swoje jestestwo i emocje. To procentuje, takie poczucie zaopiekowania i wspólnej wizji, że robimy to razem. Nazywam to efektem synergii twórczej. To jest clue procesu twórczego. Staram się to przekazać studentom w mojej Akademii i myślę, że daje to fajne efekty, bo widzę jak absolwenci rozwijają skrzydła, ośmielają się wysyłać foty na konkursy, zdobywają nagrody, sprzedają swoje fotografie i kroczą tą ścieżką, którą ja też cały czas kroczę.
Jeżeli w ekipie jest ktoś nowy, z kim dotąd nie pracowałeś, to też dajesz mu taką swobodę?
Tak, jestem bardziej czujny, ale tak. Mam kilka osób, z którymi pracuję już kilkanaście lat, albo i dłużej, ale na przykład przy okazji sesji wyjazdowych w innych krajach, poznaję nowych ludzi. I to też jest ciekawe doświadczenie, bardzo odświeżające. Nie zdarzył mi się jeszcze nigdy impas, że coś nie gra na planie. I tu znowu pojawia się komunikacja. Tak samo jak jest ona ważna w związku, tak samo jest ważna na planie. Jeżeli powiesz o co ci chodzi, na czym ci zależy, i powiesz to z odpowiednim wyprzedzeniem, to każdy ci to da, plus jeszcze więcej tego, czego się w ogóle nie spodziewałeś. I to jest fantastyczne, obserwowanie jak to działa i jak ludzie chcą się angażować, a nie odbębniać swoje przy „taśmie produkcyjnej”. Często efekt końcowy przekracza to, co sobie wyobrażałem, i nigdy samemu bym czegoś takiego nie osiągnął.
I jednym kadrem opowiadasz historię.
Właśnie to kocham w fotografii, że jednym ułamkiem sekundy możesz coś opowiedzieć. Żadna inna dziedzina sztuki ci tego nie oferuje. Zawsze jest to bardziej rozległy proces, czy w malarstwie, czy w rzeźbie, tym bardziej w filmie. Co prawda ten ułamek sekundy często poprzedzony jest wieloma miesiącami przygotowań, wizją lokalną, PPM-ami, czyli pre-production meetings. Często też, mimo wielu miesięcy przygotowań, szczegółowo zaplanowanego scenariusza, dzieją się magiczne rzeczy, których nie przewidzieliśmy. Na przykład modelka stanie sobie w przerwie obok scenografii, cysterny z paliwem, i zapali papierosa. I nagle mówisz – to jest to! Sporo takich kadrów stworzyłem, które weszły potem do kalendarzy czy edytoriali. Kadrów, które nie były częścią pierwotnego scenariusza.
To są piękne momenty, ale myślę, że to nie jest tylko kwestia przypadku.
W jakimś stopniu kreujesz te sytuacje, cały ten ciąg wydarzeń. Trzeba mieć po prostu otwartą głowę. Tak samo jak w życiu. Czasami ciśniemy, chcemy żeby coś się wydarzyło i te oczekiwania nas tłamszą. Staram się, chociaż nie mówię, że jestem w tym mistrzem, żeby czasami odpuścić, żeby wiedzieć co – czyli mieć cały czas tą wizję jak ma wyglądać dane zdjęcie, czy wiedzieć jak ma wyglądać ten wymarzony dom, ale żeby nie cisnąć. Po prostu zakotwiczyć tę wizję.
A życie zrobi swoje.
Być w zaufaniu i w otwartości na to, co przyniesie życie, jakich ludzi spotkasz, jakie relacje nawiążesz, jakie okazje się pojawią. To naprawdę się dzieje jak nie zaciskasz za bardzo zębów. Wtedy widzisz więcej. Wszystko przychodzi do ciebie z większą lekkością. I nagle się okazuje, że zawsze chciałeś pojechać na zorganizowaną wycieczkę do Japonii, a nagle jesteś u jakieś rodziny japońskiej w domu, która oprowadza cię po całym mieście od strony lokalsa. Dzieje się to co miało się dziać, plus jeszcze więcej rzeczy, które cię zachwycą.
Wiedzieć czego chcemy i zaufać, że bez względu na to jak będzie wyglądać nasza droga, to do celu dojdziemy. A sam cel może się trochę zmienić, ale da nam jeszcze więcej.
Dokładnie! Po czasie zaczynasz inaczej patrzeć na swoje oczekiwania, na to, co wydawało ci się takie ważne. I nagle okazuje się, że nie musisz tego mieć i też jesteś szczęśliwy. Dużo o tym mówię w mojej Akademii, odpowiedni mindset i nastawienie do życia. Jak już je zmienisz, to dopiero potem chwytaj aparat. Najpierw trzeba zmienić siebie, żeby nie wpaść w taki wir „pożaru w burdelu” – robimy, robimy, ale nie wiadomo co robimy i po co.
Może coś wyjdzie, a może nie. Często wspominasz o Akademii, powiedz coś więcej o niej?
Wszystko staram robić się w zgodzie ze sobą i potrzebą serca, i tak było z moją galerią. Czułem, że robię nowe projekty, jeżdżę po świecie, poznaję ludzi, a moje fotografie pojawiają się na chwilę, w jednym magazynie, w jednym katalogu, na jednym billboardzie, i po miesiącu znikają. Odchodzą w nicość. Zatrzymałem się na chwilę i zapytałem sam siebie – Szymon, gdzie ty będziesz za 20 lat? I z czym będziesz? Chciałem budować swoje portfolio i nadawać mu życie, a życie nadajesz tylko jak się dzielisz. Stąd koncept galerii i tworzenia plakatów, limitowanych edycji zdjęć, dzielenia się fotografią.
Projekt Akademii też chodził za mną od wielu lat, tylko nie mogłem się zebrać do zrobienia tego. W końcu ten głos był tak silny, że zmobilizowałem się i nagrałem kurs: „Mistrz kreacji”. Kurs, który odpowiada na potrzebę młodego Szymona. Szymona dwudziestoletniego, który studiuje ekonomię, coś tam robi w ciemni, chce odkrywać świat za pomocą obiektywu, ale nie wie od czego zacząć. Nie wie jak zbudować ekipę, gdzie się wystawić, gdzie szukać pomocy, jak się rozwijać, jaką ścieżkę obrać. Jako młody twórca miałem setki pytań, setki wątpliwości, setki niewiadomych. Zrobiłem ten kurs z myślą o ludziach, którzy potrzebują takiej iskry, takiego poprowadzenia. Wierzę, że każdy sobie świetnie poradzi, tylko musi poczuć ten ogień.
Coś jak punkt zapalny.
Punkt zapalny i lecisz w kosmos. I takich lotów w kosmos mamy już mnóstwo za sobą w Akademii. Taka była moja intencja. Zrobiłem kurs, w którym mówię tak, jakbym mówił do siebie, do młodego Szymona. Dzisiaj jak rozmawiamy, to w naszej rozmowie pojawia się dużo wątków życiowych, bo cały czas wierzę, że to jakim jesteś człowiekiem definiuje jakim jesteś artystą. Trzeba przede wszystkim pracować nad sobą i określić swoją wizję. Odpowiedzieć na pytanie co mnie kręci, a nie co jest na topie. Jak mogę to obrandować, jak stworzyć swoją markę osobistą, jak mogę wyjść z tym do ludzi bez żadnego budżetu, koneksji, bez ekipy.
Da się to zrobić?
Da się, absolutnie! Obalam wszystkie mity, że się nie da. Nagrałem specjalną lekcję pokazową dla osób, które w to nie wierzą. Zaprosiłem koleżankę nad jezioro pod Poznaniem, kupiliśmy sznurek za dwadzieścia złotych, zawiesiliśmy go na drzewie i koleżanka – modelka wbiegała na linie do wody. Tak stworzyliśmy historię. Opowiadam o całym procesie twórczym w skali micro, bez Świętej Trójcy, bez budżetu, ale z modelką, z fotografem, z pasją i wizją. I działamy! Mówię jaka jest moja wizja, na czym mi zależy, jak wyobrażam sobie, że ma to wyglądać. Modelka sama się maluje, robi włosy, sięga do swojej garderoby. Pracuję na minimalnych środkach wyrazu, bez helikoptera, bez dźwigu. I na podstawie takiej sesji i kilku innych planów zdjęciowych, pokazuję jak można bez wyjazdu do Paryża, Mediolanu czy Nowego Jorku zrobić zdjęcie na przykład w bramie tutaj obok nas, zdjęcie które wysłałem na konkurs International Photography Awards i zdobyłem wyróżnienie. Przykładów jest mnóstwo. Obalam wszystkie wymówki i motywuję do działania.
Bardzo częste wymówki, sam się w nich zatapiam.
Nie mam takiego obiektywu, nie mam pieniędzy, nie mam ekipy, dzisiaj jest za gorąco, dzisiaj jest za zimno, będzie padać… A po prostu nie ma złej pogody do robienie zdjęć. Co prawda Polska jest bardzo wymagającym krajem pod tym względem, zwłaszcza zimą, gdy jest mało światła, ale większość moich projektów powstaje w totalnie spartańskich warunkach. Spójrz na to zdjęcie, na Noti. Wilgoć spływała po ścianach, słabe światło, luty, zimno, zrujnowany pałacyk. Nie ma przeszkód! Jest determinacja! Opowiadam w Akademii o zasadach, które wypracowałem w życiu, o wizji, konsekwencji, determinacji, autentyczności, skuteczności, pokorze i wdzięczności.
Już nie pięć zasad Brodziaka?
W tym roku rozbudowałem je do siedmiu. Dodałem wizję i wdzięczność. To jest właśnie ta droga. Nie wiem jak tam dotrę, gdzie będę za dziesięć lat, za rok, za miesiąc, ale wiem, że to zrobię. Otwieram się na różne synchroniczności. Za pośrednictwem Akademii oferują mnóstwo wsparcia motywacyjnego, połączonego z potężną dawkę praktyki. Skoncentrowanie na rozwiązaniu, a nie na problemie. I serce rośnie jak – działamy już trzeci rok – widzę, że osoby rzucają stałą pracę żeby zajmować się fotografią.
Aż tak?
Aż tak. Są też ludzie, którzy na przykład fotografują od pół roku i ośmielili się pracować z modelkami. Zawsze chcieli to zrobić, ale byli w defensywie. Mnóstwo takich historii. Ktoś nigdy nie wierzył w siebie, i nagle sprzedał kilkadziesiąt fotografii do jakiegoś hotelu. Gigantyczne sukcesy. Sukcesem jest też zdobycie naszego wyróżnienia, „Top 10 Mistrzów Kreacji”, które jest zwieńczeniem kursu. Moim marzeniem było zrobienie kursu online, żeby był on szeroko dostępny nie tylko lokalnie. Chciałem jednak, żeby kurs osadzony był w realu.
Finałem każdej edycji, jest wernisaż w listopadzie, „Top 10 Mistrzów Kreacji”. Nie możemy pokazać wszystkich, więc powołujemy jury – w zeszłym roku w jury była Joanna Przetakiewicz, Oskar Zięta, wcześniej Lidia Popiel, Adam Pulwicki – i staramy się wyłonić Mistrzów Kreacji, którzy otrzymują od nas pełne wsparcie galeryjne. Wywołujemy ich fotografie, oprawiamy w najlepszej jakości materiały i robimy im wernisaż. To jest prawdziwe święto. Przyjeżdżają kolekcjonerzy, jest impreza, przyjaciele. Często już na wernisażu ktoś nabywa te prace. Sam kilka kupiłem do mojej kolekcji. Ostatnio przyjechał wreszcie Piotr Skubisz i podpisał mi swoją fotografię. Odkąd zdobył tytuł Mistrza Kreacji w listopadzie zeszłego roku, zdobył już kilkanaście tytułów i nagród na międzynarodowej arenie. Zaraz podpisujemy z nim umowę na reprezentację jego prac w mojej galerii.
Nowa energia.
W mojej galerii odbyło się już kilkanaście wernisaży innych artystów. Było malarstwo Edyty Grzyb, dwa razy były prace Noriakiego, był Jurek Sadowski z projektem „Nadbagaż”, były plakaty Piotra Marzola., był genialny ś.p. Tadeusz Rolke z Tamarą Pieńko. Różne formy ekspresji, żeby to miejsce nasiąkało różną energią twórczą. A w listopadzie 2025 po raz trzeci obędzie się celebracja „Top 10 Mistrzów Kreacji”. To jest moment gdy absolwenci Brodziak Academy widzą, że to ma sens, że to nabiera realnego kształtu, że to nie tylko certyfikat wydrukowany z pdf-a.
Z podpisem wykonanym za pomocą pieczątki.
Widzą, że tu się dzieje magia. Realne efekty, realne historie ludzi. Tych których nie możemy włączyć do Top 10 też wyróżniamy. Tworzy się wspierająca się społeczność, bez rywalizacji, bez hejtu. To są ludzie którzy tworzą, chcą się rozwijać i upiększać świat. Już się nie mogę doczekać co się wydarzy w listopadzie. Fantastyczna sprawa. Od zeszłego roku wprowadziłem coś nowego – też dla małego Szymona – stypendium o wartości dziesięciu tysięcy złotych na realizację sesji marzeń. Każdy uczestnik kursu ma prawo zgłosić swój scenariusz. Nie zgłasza się zdjęć, tylko kartkę A4, z ewentualnie dołączonym storyboardem. Jedna osoba otrzymuje stypendium. W zeszłym roku otrzymał je Michał Bagiński, który właśnie realizuje swój projekt i mam nadzieję, że pokaże go podczas naszego finału Top 10.
Ciężko wybrać ten jeden scenariusz?
Bardzo ciężko. Chciałoby się stworzyć każdemu taką szansę, i może się to kiedyś uda. Pierwszy raz mówię to publicznie – zakładam fundację, jestem już na etapie formalizacji, fundację która będzie miała w celach statutowych między innymi wspieranie takich działań edukacyjnych. Może uda się pozyskać fundusze. Chcę dać innym to, czego młody Szymon nie miał. Chociaż tutaj powinna pojawić się mała gwiazdka. Ana wierząc we mnie, bez mojej wiedzy zgłosiła moją pracę do konkursu magazynu studenckiego „Dlaczego”, który wręczał nagrody Johnny Walker Keep Walking Award. Zdobyłem pierwszą nagrodę, trzy tysiące złotych. Ale nie pieniądze były tu najważniejsze tylko fakt, że ktoś mnie w ogóle zauważył. To była ta iskierka.
Iskierka, która rozpaliła ogień. Aniu, serdecznie Ci dziękujemy i składamy jak najlepsze życzenia z okazji pięknej, okrągłej rocznicy ślubu. Warto mieć marzenia i w zaufaniu dążyć do nich!
Tak jest! Dzięki!









