The Clash – Magnificent Seven


W odległych czasach późnego PRL-u, gdy byłem jeszcze młodym, kilkuletnim chłopcem miałem kolegę z bloku, Bartka. Bartek miał starszego brata, który był punk rockowcem. Starszy brat miał płyty i kasety, których razem z Bartkiem namiętnie słuchaliśmy. Co ciekawe nie były to niezwykle wówczas popularne wśród punk rockowców zespoły tzw. drugiej fali (chociaż winyl On Stage oczywiście miał), ale pierwsze zespoły z Nowego Jorku i Londynu oraz ich protoplaści. Właśnie w ten sposób pokochałem Sex Pistols, The Clash, The Ramones i całą masę innych zbuntowanych świrów.

Bartek skopiował kasety od brata, a ja skopiowałem kasety od Bartka. Teraz mogłem ich słuchać również we własnym domu. Po mojej starszej siostrze odziedziczyłem jakiś toporny, komunistyczny magnetofon i zacząłem zanurzać się w ulubionych dźwiękach po powrocie ze szkoły. Trójkę moich ulubionych kaset stanowiły wtedy Sex Pistols “Never Mind The Bollocks”, “The Great Rock`n`Roll Swindle” i pierwsza płyta The Clash, zatytułowana po prostu “The Clash“.

Czas płynął, realny socjalizm wkrótce upadł i punktem honoru każdej szanującej się polskiej rodziny stało się posiadanie magnetowidu, a przynajmniej odtwarzacza z możliwością nagrywania. Udało nam się wtedy z Bartkiem dopaść ciekawe VHSy od kolegów starszego brata – 120. kopię The Great Rock`n`Roll Swindle, 58. kopię koncertu Talking Heads, nagrane z telewizji The Way They Were (to akurat sami nagraliśmy więc 1. kopia 🙂 ) i jakąś straszną kopię The Clash.

Nie pamiętam już dokładnie, ale był tam fragment koncertu na świeżym powietrzu, chyba Rock Against Racism z 1978 roku, Clash On Broadway i teledyski do Radio Clash, Rock The Casbah i Magnificent Seven. O ile koncerty, fatalnej jakości, przypadły mi do gustu, o tyle teledyski te to było dla mnie nieporozumienie. Nie było w tym, moim zdaniem, żadnego punk rocka. Jakieś dziwne rytmy, jakiś rap, tylko muzycy wyglądali tak samo dobrze jak wcześniej. Przez długi czas nie interesowałem się tą późniejszą twórczością Clashów i w zupełności zadowalałem się pierwszymi trzema, a w zasadzie dwoma płytami.

W 1999 roku na rynku ukazał się kompilacyjny album koncertowy From Here To Eternity, który dosłownie wyrwał mnie z kapci. Miałem wcześniej jakieś bootlegi Clashów, lecz wszystko to było fatalnej jakości. Tutaj dostałem prawdziwą koncertową energię – której niektórym kawałkom brakowało na płytach studyjnych – a do jakości nie można się było przyczepić. Jednym z utworów, który od razu zawładnął moimi narządami słuchu i równowagi był – uwaga, uwaga – wspomniany już wcześniej The Magnificent Seven. Gitara Micka Jonesa tak cudownie płynie w intrze do tego utworu, że mogę tego słuchać bez końca. I w ten właśnie sposób, po 10 latach moja wcześniejsza niechęć do tego utworu zamieniła się w prawdziwe uznanie. Biali Angole z Londynu przedstawili swoją wersję czarnego, nowojorskiego rapu, który wychodził wtedy z gett by wkrótce podbić cały świat.

Po co o tym piszę? Z bardzo prostej przyczyny. Potrójna płyta Sandinista, na której znajduje się ów kawałek, świętowała właśnie 40 lecie wydania, a Don Letts (jeden z prekursorów fuzji punka z reggae) zmontował nowy teledysk do Siedmiu Wspaniałych. Miłego seansu:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *