“Podróżowanie ma różne wymiary”- Radosław Nawrot

Mamy tak samo na imię. Urodziliśmy się w tej samej dekadzie. Wychowaliśmy się na tym samym osiedlu na poznańskich Ratajach. Chodziliśmy do tej samej szkoły. Jest moim ulubionym dziennikarzem sportowym. Dlaczego? Przeczytajcie wywiad to łatwo zrozumiecie dlaczego. Musiałem oczywiście zacząć od pytania o Lecha, bo to w tej chwili najbardziej gorący temat w Poznaniu. Jeżeli nie lubicie Lecha, to przejdźcie od razu do pytania numer 4. Będzie o książkach, podróżach i oczywiście o pizzy.

Panie i Panowie, przed Wami niezastąpiony Radosław Nawrot!


Pucharu nie ma, czy będzie mistrz?

Trudne pytanie, naprawdę…. W tej chwili takie niuanse decydują o tym, kto zdobędzie mistrzostwo, że w zasadzie wszystko jest możliwe. Jedno potknięcie Rakowa, które jest niezbędne do tego, żeby Lech został mistrzem, może nastąpić. Szczególne nadzieje łączę z Cracovią, z tym, że to ona jest w stanie zagrozić Rakowowi i na przykład zremisować z nim. Trochę mnie bawią te wszystkie opowieści typu: wygrajmy wszystkie mecze i liczmy na siebie. No nie możemy liczyć tylko na siebie w tej sytuacji.

To jest pytanie jak się Lech zachowa po Pucharze Polski, po tym co się tam wydarzyło. Widziałem duże podłamanie u trenera Skorży, mniejsze u piłkarzy, co ciekawe, ponieważ zazwyczaj jest odwrotnie. Uważam, że paradoksalnie na korzyść Lecha działa to, że nie gra już bezpośredniego meczu z Rakowem, z którym nie jest sobie w stanie poradzić. Wydaje mi się, że sprawiedliwie i uczciwie byłoby, gdyby to Raków został mistrzem bo jest to najlepiej grająca drużyna w całym sezonie. Lech ma o wiele większy potencjał od Rakowa, ma lepszych piłkarzy, potrafiłby z tej drużyny wycisnąć więcej, ale nie robi tego, gra poniżej oczekiwań.

Czy to jest wina piłkarzy czy trenera?

I tu i tu, także władz klubu, które zimą nie wzmocniły tej drużyny. Lech przegrywa mistrzostwo wiosną. Zawsze przegrywa mistrzostwo wiosną, w 2018 roku też tak było. Raków jest o wiele stabilniejszy, Lech jest bardzo chimeryczną drużyną ? potrafi zagrać bardzo dobry mecz, ale potrafi też naprawdę grać poniżej krytyki. Raków nie robi takich numerów, Raków jest bardzo stabilny i jak ustawimy to sobie na krzywej, to widać, że sinusoida, w której znajduje się Lech mniej się kalkuluje niż stabilna dyspozycja Rakowa. Raków jest w tej chwili najlepiej grającą drużyną w Polsce i dla niego tytuł byłby zasłużony. Wygrał w Poznaniu, wygrał w Szczecinie. No ale nikt nie powiedział, że piłka nożna jest sprawiedliwa, więc mogą się dziać naprawdę różne rzeczy i ja uważam, że to jest dalej 50/50, ewentualnie 51/49 dla Rakowa. Wcale nie więcej i mimo że ludzie skreślili Lecha Poznań po finale Pucharu Polski, co jest zrozumiałą reakcją, związaną z ogromnym rozgoryczeniem. Można powiedzieć, że ostatnie 7 lat to pasmo porażek. Zostały rozbuchane nadzieje, a Lech wiosną tego roku wpisuje się w ten kontekst całościowy, w którym się znajdował.

Rozmawiałem dzisiaj z Mirkiem Okońskim. Mówił, że w jego czasach Lech był bardzo skuteczny. Te Puchary Polski, które zdobywał były fundamentem wylanym pod stworzenie najlepszej drużyny w Polsce. Teraz Lech jest całkowicie askuteczny, jest drużyną trochę traumatyczną. Ta rywalizacja z Rakowem, właśnie z Rakowem a nie z Legią, jest kluczowym momentem żeby się wydobyć z tego kieratu, w którym się Lech znalazł, drużyny naznaczonej, traumatycznej, której nigdy nic nie wyjdzie, drużyny przeklętej. Jeśli Lech tego nie zrobi teraz, to będzie mu już bardzo ciężko w przyszłości. To jest bardzo ważny moment w historii tego klubu ? te 3 pozostałe mecze. Mniejsza o ten Puchar Polski, szkoda go bardzo, ale mniejsza o niego. Liczy się to mistrzostwo. Powtórzę, szansą dla Lecha jest to, że nie gra bezpośredniego meczu z Rakowem i to go może uratować, bo Lech nie jest w stanie wysadzić Rakowa z siodła, ale mogą to zrobić inni.

Czy ta drużyna nie została zbyt późno zbudowana na 100-lecie klubu?

Pytałem o to Piotra Rutkowskiego, dlaczego dopiero teraz zaczęli wydawać pieniądze na transfery. Nawiasem mówiąc, te transfery, które Lech zrobił za duże pieniądze, i którymi bardzo podniecali się kibice i niektóre media, nie są kluczem, nie są języczkiem u wagi. To jest tak naprawdę trochę nieumiejętność i dziennikarzy i kibiców skupienia się na tym, co jest naprawdę istotne w walce o mistrzostwo. Wcale nie duże transfery, wcale nie Ba Loua, wcale nie tego typu efektowne, newsowe historie. Podstawą walki o mistrzostwo Polski, co udowadnia Raków Częstochowa, jest praca organiczna. Paradoksalnie piłka nożna jest niezwykle pozytywistyczną dziedziną życia, a Lech jest ciągle drużyną rozedrganą, która tej pozytywistycznej pracy nie wykonuje tak jak trzeba.

Czy za późno? Piotr Rutkowski mi odpowiedział: ?Dopiero teraz mamy pieniądze?. Ja jednak nie uważam, żeby to pieniądze były kluczem do budowy drużyny na mistrzostwo Polski. Mistrzem Polski zostawały drużyny słabsze od Lecha, biedniejsze od Lecha i nie w tym rzecz. Tłumaczenie, że nie mieliśmy do tej pory odpowiednich środków to nie jest dobre tłumaczenie. Nie mieliśmy do tej pory odpowiednich pomysłów, nie mieliśmy know-how – należałoby powiedzieć. Oczywiście Lech bardzo długo bronił trenera Żurawia, między innymi dlatego, żeby ta ciągłość pracy była. Ja szanuję, gdy ktoś konsekwentnie trwa przy pewnych decyzjach, które podjął, pod warunkiem jednak, że są to decyzje dobre. Jeżeli są złe, to nie ma sensu przy nich trwać. Prawdą jest, że trener Skorża pracuje dopiero rok. To jest bardzo, bardzo mało w piłce nożnej. Raków i Pogoń biły Lecha tym, że ich trenerzy pracowali znacznie dłużej. Runjaić jeśli dobrze liczę 4 lata czy nawet więcej, a w przypadku trenera Papszuna to już się robi 6 lat. To nie jest przypadek. Zarówno Lech jako klub, oraz kibice muszą zrozumieć, że to jest bardzo długa, pozytywistyczna robota, którą trzeba wykonać.

Rozmawiałem w zeszłym tygodniu z trenerem Łazarkiem, który mi powiedział, że Lech w latach 80-tych był budowany bardzo cierpliwie. Gdy w 1982 roku Lech zdobywał pierwsze trofeum, pierwszy Puchar Polski, był drużyną jeszcze bardzo przeciętną ? drużyną środka tabeli, 10/11 miejsce w lidze. Nic nie dzieje się nagle. Lech wyznaczył sobie teraz bardzo krótki termin realizacji celu na 100-lecie klubu. Jeżeli pytamy czy to nie jest zbyt mało czasu to wydaje mi się, że tak, że budowa pod mistrzostwo na 100-lecie powinna mieć już miejsce od 4, 5 może 6 lat. Wtedy moglibyśmy mówić, że Lech jest gotowy, a jak widać gotowy nie jest. Ma bardzo dobry skład, prawdopodobnie najlepszy w Polsce w teoretycznym znaczeniu, ale jako drużyna jest zupełnie niegotowy. Raków dystansuje Lecha w bezpośrednich starciach.

Temat Lecha mamy odhaczony 🙂 Musiałem od tego zacząć, bo to w tej chwili najgorętszy temat w Poznaniu. Jedziemy dalej. Jesteś dziennikarzem, przede wszystkim dziennikarzem sportowym. Wiem, że jesteś absolwentem prawa na naszym poznańskim Uniwersytecie. Skąd taki wybór? Dodam tylko, że mój nieżyjący już teść również chciał zostać dziennikarzem sportowym i poszedł studiować prawo.

Dla dziennikarza najlepsze są studia na których dużo się czyta i dużo się pisze. Polonistyka jest bardzo dobrym wyborem dla kogoś, kto chce być dziennikarzem. Żeby zacząć pisać trzeba najpierw sporo poczytać, więc każe studia, które do tego zmuszają są dobre. Prawo w pewnym sensie też do tego zmusza, ale nie do końca. Ja wybrałem prawo w powodu presji społecznej, żeby jednak mieć wykształcenie, które daje możliwość dalszego startu. Problem polegał na tym, że gdy studiowałem prawo to już zacząłem pracę w dziennikarstwie. Pamiętam taką scenę ? piszę egzamin na aplikację sądową, dowiaduję się, że nie zostaję przyjęty, w sądzie przy Marcinkowskiego było ogłoszenie tych wyników, ja wychodzę z tego sądu i czuję taką ulgę i maszeruję od razu do redakcji, w której już jestem od jakiegoś czasu i wiem, że to jest moje miejsce.

Pewnie trochę ze strachu wybrałem te studia, ale to nie było dla mnie. Ja od początku wiedziałem, że chcę pisać. Żeby być dziennikarzem nie wystarczy skończyć studiów, nie wystarczy być nawet dobrym w tym co się robi. Trzeba mieć szczęście, żeby się znaleźć w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, w odpowiedniej redakcji z odpowiednimi ludźmi. Dziennikarz to zawód bardzo rzemieślniczy, człowiek bardzo dużo się uczy od innych, zwłaszcza w początkowej fazie. Jeżeli się trafi na złych ludzi i nabierze się złych nawyków, to łatwo stać się dupkiem lub bardzo marnym dziennikarzem. To jest clou. Trzeba trafić na odpowiednich ludzi, którzy pokażą jak wykonywać ten zawód. Nawet człowiek utalentowany w złych rękach może skończyć marnie. Dzisiaj w zawodzie jest bardzo wielu ludzi, którzy są świetnymi wzorami do naśladowania, ale jest też wielu takich, którzy naprawdę potrafią młodego człowieka sprowadzić na manowce.

Uważam, że studia, które skończyłem są sprawą całkowicie marginalną w wykonywaniu tego zawodu, zupełnie bez znaczenia. Znaczenia miało to gdzie trafiłem, do kogo, i od kogo się uczyłem.

Zaczynałeś w Radiu Afera?

Tak, zaczynałem w Aferze gdzie poznałem wielu moich znajomych, z którymi do dzisiaj pracuję. To była świetna kuźnia dla młodych ludzi. Do dzisiaj zresztą jest. Potem trafiłem do bardzo młodej poznańskiej redakcji Gazety Wyborczej. To był 1995 rok i Wyborcza była wciąż bardzo młoda, startowała w 89 roku po zmianach ustrojowych i składała się z bardzo młodych ludzi. Mówiono wtedy, że to taka redakcja w krótkich spodenkach, ale to było dobre bo redakcja ta nie była naznaczona spuścizną epoki PRL-owskiej, spuścizną dziennikarzy z tamtych lat, którzy znajdowali się w pewnego rodzaju układach. Pamiętam, że z moimi kolegami z Wyborczej z lat 90-tych byliśmy zawsze takimi outsiderami, patrzono na nas trochę dziwnie, bo nie uczestniczyliśmy w tym takim życiu dziennikarskim, w brataniu się z ludźmi, którzy wtedy tworzyli sport, łażeniu po jakiś imprezach, trybunach VIP-owskich. To były czasy jawnej lub zakamuflowanej korupcji, która bardzo deprawowała ludzi. Ale są to też czasy ogromnych zmian i w dziennikarstwie, i w Polsce, i w sporcie. Znajdując się w takiej redakcji jaką była Wyborcza, łatwiej mi było z duchem tych zmian pójść i dojść do tego, że to wszystko musi się zmienić.

Jesteś dziennikarzem, prawnikiem niepraktykującym, oprócz tego masz też inne wielkie pasje. W pewnym momencie pojawiła się pani Stasia i jej Wielka Gra, którą wygrałeś. ?Zwierzęta wysp świata? – o co w ogóle chodzi?

O to chodzi, że to właśnie pasja trzyma człowieka przy życiu. Dla wielu dziennikarzy sportowych największą pasją jest sport. Dla mnie również sport jest pasją, i zawsze był, ale nie największą. mam inne pasje i rzeczy, na których naprawdę się znam. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że znam się na sporcie – może troszeczkę, ale bez przesady. Są dziedziny życia, na których znam się bez porównania lepiej i zwierzęta na pewno do nich należą. To, że mam coś takiego pozwala zdywersyfikować mi trochę to co robię. Zawsze uważałem, że – stosując terminologię przyrodniczą- nie powinno się być w życiu monofagiem, czyli nie powinno się ulegać czemuś, co nazywam syndromem wielkiej pandy. Wielka panda jest monofagiem czyli żywi się tylko jednym rodzajem pokarmu, głównie bambusem. Zabraknie bambusa, nie ma wielkiej pandy. Uważam, że lepiej być wszystkożercą, być zdywersyfikowanym, mieć wiele możliwości rozwoju i pasji, z których można korzystać, a nie klamkować się tylko w jedno. W pewnym sensie problemem dziennikarstwa sportowego jest właśnie to klamkowanie się to, że dziennikarze sportowi nie widzą świata poza sportem, który staje się dla nich najważniejsi, są bardzo detaliczni w tym co robią. Współczesne czasy są świetnym przykładem. W momencie gdy wybuchła wojna, wybuchła epidemia, pojawił się inny kontekst życia i sportu to bycie takim dziennikarzem, który poza ten wąski odcinek sportu nie wychodzi stało się bardzo kłopotliwe. Prosty przykład ? staraliśmy się bardzo oddzielać politykę od sportu, wszyscy uważaliśmy, że sport powinien być poza polityką. Obecne wydarzenia pokazały, jak bardzo było to głupie. Dziennikarz zajmujący się sportem musi widzieć sport w kontekście politycznym, społecznym, gospodarczym i wszelkim innym, a nie tylko w kontekście tego jak wygląda taktyka, kto strzelił bramki i jak należy ustawić zespół, bo to jest żadne postrzeganie sportu, to jest jałowe.

Oczywiście im większym się jest pasjonatem, tym większym się jest detalistą. Wchodzę w bardzo, bardzo duże detale, absolutne drobiazgi, ale nie zmienia to faktu, że ja muszę widzieć przyrodę w szerokim kontekście. Za jej pomocą próbować tłumaczyć świat. Tak samo jest ze sportem. Ta przyroda, zwierzęta, którymi się zajmuję, pomogły mi też patrzeć na sport trochę inaczej niż patrzyłbym, gdybym tylko sportem się zajmował. To jest moja pasja od dzieciństwa, od momentu kiedy zaczęło do mnie docierać, że jako człowiek nie jestem sam, że funkcjonuję w określonym układzie przyrodniczym i naturalnym, i że dobrze byłoby się zorientować o co w tym wszystkim chodzi, jak to wszystko działa. Do dzisiaj świat zwierząt jest dla mnie pasjonujący jako czyste piękno naszej planety, jako czysta logika rządząca światem.

Stąd to zainteresowanie, a Wielka Gra była pewną próbą. Oglądałem ten teleturniej od dziecka i zawsze chciałem w nim wystąpić. Pamiętam, jak czekałem do momentu ukończenia 18 lat, żeby móc wystartować. Wydawało mi się wtedy, że interesuję się tą tematyką zwierzęcą od dziecka, od czasu gdy skończyłem 6 lat, więc się na tym znam. Pojechałem i dostałem takie straszne manto na eliminacjach, że głowa boli. Zobaczyłem pytania i byłem przerażony. Ta wygrana to kolejne kilkanaście lat podciągania się do takiego poziomu, w którym nie tylko mi wydaje się, że coś umiem, ale mogę to sprawdzić, zweryfikować w tym turnieju. To jest oczywiście teleturniej dla znawców i wymaga olbrzymiej cierpliwości. Ta gra jest przerywana, przyjeżdża się drugi raz po pewnym czasie, jeżeli się zremisuje pojedynek ze swoim przeciwnikiem to należy rozegrać kolejny. Ja miałem taki przypadek, że ekspert nie zaliczył mi prawidłowej odpowiedzi, więc musiałem składać odwołanie. Jak uznali mi odwołanie i przywrócili mnie do gry z nowym przeciwnikiem, to miałem już ten bagaż błędu i nie mogłem się pomylić, więc tak naprawdę mogłem tylko zremisować i doprowadzić do drugiego pojedynku, który wygrałem. To trwało mnóstwo czasu i wymagało mnóstwa cierpliwości. Efekt jest taki, że wygrałem tą Wielką Grę i do dzisiaj się to za mną ciągnie, do dzisiaj ludzi o tym wspominają, bardzo wiele osób mnie o to pyta, ludzie wyciągają to przy okazji rocznicy. Mogę to wpisać w CV, w biogram i to jest bardzo miłe. Czuję się trochę jakbym zdobył ten Puchar Polski i ma go po prostu i już mi nikt tego nie zabierze. I to jest świetne! To był grudzień 2005 roku, jeden z ostatnich programów. Pół roku później, ówczesny szef telewizji Bronisław Wildstein zlikwidował Wielką Grę jako komunistyczny relikt. Nie udało się już ani mnie, ani tym wszystkim pasjonatom, którzy spotykali się podczas teleturnieju, zwłaszcza podczas eliminacji ? w czasach przedinternetowych była to jedyna okazja, żeby się spotkać i pogadać ? zgrać nigdy więcej. Miałem jeszcze wziąć udział w grze z fauny asis z moim kolegą Piotrem z Krakowa, ale nie dane nam już było tego pojedynku rozegrać. Pamiętam, że po latach rozegraliśmy go sobie sami na messengerze.

Wielka Gra była spełnieniem moich marzeń. Był w latach 70-tych taki serial ?Najważniejszy dzień życia?. Polegało to na tym, że aktor, który grał dziennikarza radiowego o ile dobrze pamiętam, chodził z mikrofonem po ulicach Warszawy, zaczepiał ludzi i pytał jaki był pani czy pani najważniejszy dzień w życiu. Co jakiś czas ktoś się zatrzymywał, i mu o takim najważniejszym dniu w życiu opowiadał. Każdy odcinek był właśnie o takim najważniejszym dniu jakiegoś człowieka. Pierwszy odcinek był z niezapomnianą aktorką Ryszardą Hanin, która zatrzymuje się i mówi: a jeżeli Panu powiem, że był to taki a taki dzień, tego a tego roku? Dziennikarz się pyta: a co się wtedy stało? A ona mu odpowiada, że wygrała wtedy Wielką Grę. Jest to opowieść o kobiecie, której nikt nie poważał, o gospodyni domowej, która na szacunek ludzi zasłużyła, gdy wygrała Wielką Grę. I ja też się trochę tak czasem czuję, że ta Wielka Gra powoduje, że zyskałem szacunek w oczach ludzi, którego pewnie nie zyskałbym inaczej i to jest fajne, to jest coś. Tego teleturnieju nie ma już 16 lat a jednak wciąż coś to znaczy dla ludzi, wiedzą, że to było coś ważnego.

Napisałeś ostatnio książkę.

Nawet kilka bym powiedział.

Ale chcę pogadać o tej ostatniej, ?Australia, no worries!?

Precyzując to jest przed ostatnia moja książka, a w sumie nawet przed przed ostatnia, bo updatowana wersja ?Najsłynniejszych Meczów Lecha Poznań? ukazała się przed Świętami, dodaliśmy ostatnią dekadę do wersji z 2012 roku. ?Australia? ukazała się wcześniej, w zeszłym roku. Jest ona niezwykle istotna, ponieważ współpracuję z wydawnictwami – 3 tygodnie temu ukazał się moja powieść ?Gaspar da Gama? o XVI wieku, o epoce wielkich odkryć geograficznych, której akcja toczy się m.in. w Poznaniu, który był wtedy u szczytu swojej potęgi, w 1525 roku ? a ?Australię?, z moim przyjacielem Adamem postanowiliśmy wydać sami, z pominięciem wydawnictw. Zobaczyć, czy tak się da. Noszę dziwne koszulki, które coś wyrażają, często są to zwierzęta cz jakieś inne scenki, są o czymś, nie lubię koszulek, które niczego nie mówią i Adam namówił mnie kiedyś na sesję zdjęciową w tych koszulkach. Nie chciałem się zgodzić, nie jestem fotogeniczny, nie lubię siebie na zdjęciach. Namawiał mnie, namawiał i w końcu się zgodziłem. Podczas sesji powiedział mi, żebym zaczął o czymś opowiadać i w ten sposób żebym nie zwracał uwagi na aparat, żebym zaczął opowiadać historię związaną z tymi koszulkami. Zacząłem opowiadać i zapomniałem o aparacie. Muszę przyznać, że te zdjęcia wyszły naprawdę fajnie. Adam powiedział, że te historie, które opowiadałem podczas sesji musimy spisać i wydać. Odpowiedziałem, że właściwie to już zacząłem je pisać tak dla samego siebie, do szuflady ? chociaż dzisiaj należałoby powiedzieć do komputera. Historie właśnie o Australii, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie.

Punktem wyjścia do tych historii było obejrzenie przeze mnie filmu ?Łowca?, który każdemu polecam, z Sam`em Neill`em, Willem`em Dafoe, o wilkoworze tasmańskim, o podobno wymarłym torbaczu i jego legendzie, filmu z niesamowitym klimatem. Właśnie na podstawie tego filmu zacząłem pisać swoje wrażenia z pobytu na Tasmanii. Pokazałem to Adamowi, ten kawałek który miałem spisany i powiedział mi, że mam to dokończyć i robimy, że wydamy to. Bardzo mnie stymulował, uważał, że to się ludziom spodoba. Że ludzie będą chcieli taką książkę mieć i ją przeczytać. Ja uważałem odwrotnie, że nie będą chcieli. Adam miał rację, a ja się myliłem. Udało się nam przeprowadzić zbiórkę i dzięki niej wydać tę książkę własnymi siłami. Książka spotkała się z dobrym odbiorem i pracuję teraz nad drugą częścią jednak nie wiem kiedy i czy zostanie wydana, bo wydawanie książek samemu jest bardzo upierdliwe, to jest taka robota… zwłaszcza dystrybucja. To jest naprawdę ciężkie, bardzo obciążające, i to nas trochę odstrasza. Nawet nie koszty, tylko właśnie ta logistyka. Wydawanie przy wsparciu wydawnictwa jest wygodniejsze, bo to wydawnictwo się tym wszystkim zajmuje.

Tylko daje gorsze warunku dla twórcy…

To w zasadzie nie ma aż takiego znaczenia, niekoniecznie. Pisanie książek w Polsce to nie jest łatwy chleb. To znaczy ja jak piszę książki to nie zauważam, żeby był jakiś problem z czytaniem wśród ludzi. Ludzie czytają mimo że statystyki są u nas fatalne, 60 procent ludzi, którzy nie przeczytali w roku żadnej książki to jest dramat. Ja jednak tego problemu fizycznie nie dostrzegam, mam wrażenie, że wszyscy ludzie, którzy mnie otaczają książki czytają. Chcą je mieć też w domu, jako przedmiot. Mimo królestwa ebooków książka jest najważniejszym meblem. Jednak wydanie książki w Polsce jest trudne zwłaszcza, gdy ktoś zaczyna. Bardzo wiele osób próbuje robić to własnymi siłami i wpakowuje się wtedy w duże problemu, ponieważ wpakowuje się w jakieś takie firmy, które reklamują się jako ci, którzy im te książki wydadzą, zajmą się korektą, redakcją, a tak naprawdę tego nie robią i te książki wydawane są fatalnie, z błędami, bez redakcji, bez pomysłu. Kasują od ludzi pieniądze, za spełnienie ich marzeń. Żeby na książkach rzeczywiście zarabiać i żyć, co nie ukrywam jest moim marzeniem bo bardzo chętnie rzuciłbym dziennikarstwo choćby jutro, trzeba być Bondą, Cherezińską, Mrozem, kimś takim. Cała reszta ludzi takich jak ja musi to traktować jako dodatek do pracy. Pisać w czasie wolnym, po pracy, a to bardzo przedłuża proces.

Czy oprócz Australii planujesz książki podróżnicze o innych miejscach?

Tak, jak najbardziej, w ogóle przewidziałem Australię na 4 części. Tasmania miała być pierwszą, drugą piszę. To jest książka napisana w taki trochę felietonowy sposób, na podstawie pozytywnych reakcji jakie wzbudzały moje relacje z podróży na facebooku. To nie jest przewodnik, to nie jest reportaż, tylko taka anegdotyczna opowieść. Kiedy podróżuję to bardzo lubię dzielić się w mediach społecznościowych tym co widzę. Lubię, gdy ludzie reagują, mam wtedy wrażenie, że podróżują razem ze mną i to jest świetne. Kolejne części też właśnie chcę napisać w tym duchu. To nie jest proste, ponieważ wymaga to pewnego rodzaju weny. Ta książka jak mało która wymaga weny. Nie można do niej usiąść w złym samopoczuciu, w złym nastroju i wyduszać z siebie te słowa. Pamiętam jak kiedyś na spotkaniu autorskim Elżbieta Cherezińska mówiła, że po prostu zamyka się na 8 godzin i pisze. Okej, mogę tak napisać klasyczną powieść, ale nie napiszę w ten sposób ?Australii?. To musi być książka napisana pod wpływem kolosalnego natchnienia i weny. Są takie dni, gdy jak pójdzie cug, to normalnie wylewa się to ze mnie, a są takie, że nie jestem w stanie napisać ani słowa.

Wszystko zależy od tego czy uda się nam wymyślić logistykę, która nas nie obciąży, żeby tę książkę wśród ludzi rozprowadzić. Od wielu rzeczy to zależy. Pomysł na książkę jest, wiem co tam powinno być, ta opowieść jest trochę dygresyjna, więc już mi się snuje ta druga część, jest poświęcona południowo-wschodniej Australii, głównie stanom Nowa Południowa Walia, Wiktoria, może trochę Australia Południowa. Potem mają być jeszcze kolejne dwie, czyli Australia Północna, tropikalna, i oczywiście creme de la creme czyli Interior, czy jak mówią miejscowi Outback ? kwintesencja Australii.

Może uda mi się to zrobić. Pamiętam, jak kiedyś zagadnął mnie Łukasz Kozłowski, kibic Lecha, który mieszka w Wietnamie. Zapytał czy planuję też pisać o Azji. Odpowiedziałem, że w zasadzie czemu nie. Tak naprawdę o większości krajów świata, które odwiedziłem jestem w stanie napisać książkę tego typu. Pytanie tylko, czy będą na to środki, czas i możliwości. Mam już takie zboczenie dziennikarskie, że jak podróżuję, wszędzie gdzie jestem, patrzę na rzeczywistość pod kątem ? jak o tym napisać. Coś mi się wydarza w życiu a ja myślę, jakbym o tym ludziom napisał. Tak już mam po tylu latach. Tak powstają moje książki.

Odwiedziłeś już ponad 100 krajów.

Tego nie wiem, około, stara się nie robić takiej klasyfikacji. Wiem, że są popularne takie mapki, gdzie zaznacza się miejsca, ale ja staram się tego nie robić z wielu powodów. Po pierwsze ? co jest może nieco dziwne w ustach dziennikarza sportowego ? nie lubię hierarchizowania. Sport polega na ustalaniu hierarchii, to jest klucz, ale to jest w sporcie, poza nim nie. Poza nim to nie ma sensu. Bardzo wiele osób pyta mnie, gdzie było mi najfajniej, gdzie było mi jakoś.

Wykreślam kolejne pytanie… 🙂

Ja nie potrafię na takie pytania odpowiedzieć. Każdy kraj jest inny, każdy ma swoją specyfikę, trudno je ze sobą zestawić. Mogę spróbować powiedzieć, gdzie mi się podobało, ale w wielu miejscach mi się podobało.

Z różnych powodów, które jest trudno porównać, prawda? Nie da się tu wprowadzić gradacji.

Jak mnie pytają gdzie chciałbym wrócić to odpowiadam, że w zasadzie wszędzie. W zasadzie co to znaczy, że byłem w jakimś kraju? Postawiłem w nim nogę? Kupiłem coś? Skorzystałem z toalety?

Przesiadłem się z samolotu na samolot.

Czy to znaczy, że byłem? Co to znaczy być w jakimś kraju? Przejść przed granicę tam i z powrotem? Na Haiti na przykład średni czas pobytu cudzoziemca wynosi około 3 godzin. Nie ma tam tak bardzo nic, co też jest ciekawe, że cudzoziemcy się po prostu wycofują. Co to znaczy, że byłem w kraju? W niektórych krajach byłem długo, w innych krócej, jak to zestawić? Ponad to, kraje duże i federalne tak bardzo są różnorodne, że na przykład Stany Zjednoczone powinniśmy w zasadzie podzielić na zupełnie odrębne jednostki. Czy ktoś, kto był na lotnisku w Nowym Jorku był w Stanach? Według jednych kryteriów był, według innych nie był.

Pamiętam, że kiedyś zrobiłem sobie mapkę, która w dużych krajach federalnych pozwalała pozaznaczać stany, w których się było. Pamiętam, że zaznaczyłem sobie Brazylię, popatrzyłem na to i pomyślałem: Boże, jaki to jest mały procent tego kraju. Dlatego nie sumuję tego, nie biorę udziału w zawodach. Mimo, że jestem kolekcjonerem wielu rzeczy, to podróżowania nie kolekcjonuję, trofeów, zdobyczy, zdrapanych z mapki krajów czy stempelków w paszporcie. To nie jest mój klimat.

Doskonale Cię rozumiem. A czy prawdą jest, że pierwszym krajem, do którego się udałeś były Włochy?

Nie, to nie jest prawda. To był jeden z pierwszych krajów, ale pierwszymi krajami, w których byłem, były demoludy, jeszcze PRL-u. Dosyć wcześnie pojechałem daleko, bo byłem w radzieckiej Azji Środkowej w czasie wojny w Afganistanie, w 1985 roku. Widziałem Armię Czerwoną, która stała przy wejściu do Afganistanu. Włochy były pierwszym krajem, który odwiedziłem po przemianach ustrojowych w 1989 roku. Jak sobie o tym dzisiaj pomyślę, to było to coś niesamowitego. Jechałem do Włoch z 20 dolarami, co wtedy dla człowieka w Polsce było ogromnym majątkiem. Pamiętam, że stałem w długiej kolejce po wizę włoską, a samo wjechanie do Włoch było wyprawą do zupełnie innego świata. Jak to dzisiaj komuś mówię, to popatrzą na mnie jak na wariata. Przecież, co to takie Włochy, niektórzy latają do Włoch co tydzień. Wtedy to były przenosiny do kompletnie innego świata. To był pierwszy moment, gdy wyjechałem poza żelazną kurtynę, opuściłem świat, w którym się wychowałem i pojechałem do świata innego. Moja podróż do Włoch w 1989 roku – we Włoszech byłem już sporo razy ? jest dla mnie niezwykle pamiętna. To był moment,w którym zorientowałem się, że ten świat jest większy niż mi się wydaje.

Jadłeś wtedy pizzę podczas tej pierwszej wyprawy?

Jadłem, było to w Rzymie, i to też było dla mnie duże wydarzenie, ponieważ wtedy w Polsce zjedzenie pizzy było w zasadzie niemożliwe.

Mieliśmy naszą pizzę, czyli zapiekankę 🙂

Tak 🙂 Były wtedy twory pizzo-podobne, ale to nie było to. Ta włoska kuchnia, zwłaszcza pizza to jest dla mnie coś, co zawsze lubiłem i pamiętam wyjazd z Lechem do Udine na mecz z Udinese w 2009 roku. Wyjazd niezwykły, było to w lutym, jechaliśmy przez Austrię i padał śnieg, była fatalna pogoda. Jak tylko przekroczyliśmy włoską granicę, to natychmiast pojawiło się słońce i ciepło. Wjechaliśmy do Udine i mieliśmy coś szybko zjeść. Mój kolega serdeczny Grzegorz Hałasik z Radia wtedy Mercury, teraz już Poznań mówi do mnie ? bo jest zwolennikiem kuchni tureckiej ? idziemy do Turka na kebab. A mówię do niego: człowieku, jesteśmy we Włoszech, mowy nie ma! Idziemy na pizzę! I była to jedna z lepszych pizz jakie jadłem. Nie wyobrażam sobie wizyty we Włoszech bez zjedzenia pizzy. Makarony, pasty, słynne włoskie dolce mogę odpuścić, ale pizzy nie. Zresztą skoro mówimy o pizzy, to na całym świecie pizza jest posiłkiem najłatwiejszym i relatywnie najtańszym. Pizza tak się rozprzestrzeniła, że w zasadzie wszędzie ma swoje mutacje. Pamiętam jakie mutacje jadłem w Japonii.

Z surową rybą?

Z rybą nie, bo nie jadam ryb, z jakimiś dziwnymi grzybami. Pamiętam moją pierwszą pizzę czekoladową, na słodko, którą spotkałem w Afryce. Pamiętam wiele innych kombinacji. Pizzę z krokodylem, którą jadłem w Zambii. To jest taki posiłek, który towarzyszy mi podczas podróży wszędzie. A Włochy? Za każdym razem gdy jestem we Włoszech, idę na pizzę, na 100 procent!

Bardzo miło mi to słyszeć. Ostatnie moje pytanie: Czy masz jakieś rady dla tych, którzy chcieliby zacząć podróżować, ale boją się tego pierwszego kroku? Co byś poradził?

Ten lęk to jest w zasadzie kluczowa sprawa. Wiele osób nie podróżuje dlatego, że się boi, nie ze względu na koszty. Pandemia jeszcze zwiększyła ten lęk. Coś się wydarzy, nie wróci się itd. Ja kiedy zaczynałem to korzystałem z pomocy bardziej doświadczonych ludzi, z którymi jeździłem i przy nich dochodziłem do wniosku i uświadamiałem sobie, że dam radę sam. I w końcu sam sobie radziłem. Co mogę poradzić? Każdy ma swoje style podróżowania, bardzo nie lubię takiego wartościowania, które stosuje wiele osób podróżujących po świecie ? że tylko z plecakiem to jest podróżowanie, że tylko sięgnięcie do kultur niedostępnych komercyjnie to jest prawdziwe podróżowanie, że na przykład tylko pojechanie do Outbacku to prawdziwa Australia. No nie jest tak.

Podróżowanie ma różne wymiary, każdy powinien robić to, co sprawia mu przyjemność i nie zmuszać się do niczego. Ja też doszedłem do tego dopiero po wielu latach. Też miałem kiedyś taką tendencję, że ja muszę, że powinienem coś zrobić, coś zaliczyć, bo przecież kiedy ja tu wrócę? Człowiek wypruwał z siebie flaki, wracał z podróży bardziej zmęczony niż przed wyjazdem. W pewnym momencie uznałem, że to nie ma sensu. Dzisiaj dla mnie podróżowanie to przede wszystkim improwizacja, improwizacja połączona z planowaniem. Ważne, żeby nie przeplanować podróży całkowicie, żeby nie wbić się w ramy odhaczania punktów, ale jednocześnie żeby się troszeczkę przygotować, żeby nie jechać zupełnie na żywioł, nie dać się wszystkiemu zaskoczyć. Jak się to umiejętnie połączy, to jest to bardzo przyjemne. Podróżowanie to jest przygoda, jeżeli mogę komuś coś doradzić, to przede wszystkim być otwartym na przygody, czyli na to co się wydarzy. Nawet to co wydarzy się złego, potraktować jak przygodę. Myśleć o tym w tym kontekście, że po latach będzie się o tym wspominało anegdotycznie, że będzie się do tego wracało nawet jeżeli to nie było do końca przyjemne. Może się nawet napisze o tym książkę. To wszystko co się wydarzy, to wartość dodana do codziennego życia i nie ma się w związku z tym czego bać. Przy odpowiednio otwartej głowie i nastawieniu ? zobaczymy co się wydarzy, przy takiej ciekawości z podróży wróci się zawsze zadowolonym. Choćby lało, choćby nie wiem co się działo, to wróci się zadowolonym.

I kluczowa sprawa ? towarzystwo, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: jakiego ja potrzebuję towarzystwa? Czy to jest towarzystwo wielu osób? Konkretnych osób? Czy tylko moje własne towarzystwo? Musi to być towarzystwo, w którym się czujemy najlepiej. Nie należy się pakować w towarzystwo, w którym będzie dyskomfort. Należy dać się ponieść przygodzie, popłynąć i zobaczyć co się wydarzy. W podróży fantastyczne jest to, że nie do końca wiemy co będzie następnego dnia i to, że każdy dzień się tak fantastycznie rozciąga, że tyle się w nim dzieje, że 2 tygodnie w podróży wydają się czasem jak pół roku życia. Jeżeli się do tego w ten sposób podejdzie, to nie wyobrażam sobie żeby ktoś był rozczarowany.

Bardzo dziękuję 🙂


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *