St. Georgen Brau
Wojna północna, potem zaraza – poznańskie wsie zostały zniszczone i całkowicie wyludnione na początku XVIII wieku. Co robić? Trzeba ściągnąć nowych mieszkańców, kusząc ich obietnicą darmowej ziemi i lepszego życia. Skąd ich wziąć? Z Niemiec, z Bambergu i okolic w południowej Frankonii. Postawić jakiś warunek? Oczywiście, muszą być katolikami jako i my nimi jesteśmy.
No i przyszli. A wśród nich moi przodkowie. Pakowali cały swój dobytek na wozy i ruszali w długą podróż na północny-wschód. Tam, gdzie czekało na nich obiecane, lepsze jutro. A jutro naprawdę było lepsze. Od miasta otrzymywali ziemię, drewno na budowę domów, ziarno na zasiewy, zwolnienie na dłuższy okres z podatków i co najważniejsze – możliwość przejścia z gospodarki pańszczyźnianej na czynszową. Nie dziwi zatem, że szybko odbudowali zniszczone, poznańskie wsie i stali się niezwykle ważną grupą etniczną w tej części naszego kraju. Byli to ludzie solidni, gospodarni, pracowici, uczciwi i bardzo bogobojni. I te cechy właśnie po nich odziedziczyłem (no może nie wszystkie…).
W lutym wybrałem się w podróż sentymentalną. Pojechałem zobaczyć Bamberg. Zainstalowałem się w jednej z podbamberskich wsi, w gościńcu Schiller, i popędziłem do przylegającej doń karczmy. Karczma pełniła funkcję jedynego we wiosce centrum społeczno-kulturalnego i dane mi było doświadczyć wszelkiego rodzaju uroczystości rodzinnych, a nawet sobotniej potańcówki. Ja nie tańczyłem, tylko oddałem się bez reszty konsumpcji. Gruba kiełbasa, kiszona kapusta i chleb. Kotlet mielony z sałatką ziemniaczaną w kremowym sosie, oczywiście z kiszoną kapustą. Pieczona golonka z kluską ziemniaczaną i kiszoną kapustą. Łopatka wieprzowa z ziemniaczaną kluską i kiszoną kapustą. Gotowany boczek z kluską ziemniaczaną i kiszoną kapustą. Po kilku dniach mój organizm desperacko wołał o witaminy, a dziąsła zaczęły zdradzać pierwsze objawy szkorbutu.
Wszystko oczywiście popijałem dość sporymi ilościami piwa, bo to właśnie piwo jest największą dumą Bambergu. W samym tylko mieście działa aż 11 browarów, z których najstarszy powstał w 1333 roku (a każdy z pozostałych jest niewiele młodszy). W promieniu 15 kilometrów znajdziemy kolejne 60 (TAK, 60!) warzelni, w których robi się piwo zgodnie z rygorystycznym, bawarskim prawem czystości. Prawem, które ma 500 lat. Zgodnie z nim, piwo można warzyć tylko przy użyciu wody, słodu, drożdży i chmielu. Żadnych uzdatniaczy, żadnej chemii, żadnych świństw mających przyspieszyć cały proces. Piwo w najczystszej postaci.
Najbardziej znanym browarem, serwującym lokalną specjalność (która została wymyślona właśnie w Bambergu) jest Schenkerla. Od 1405 roku (kręci mi się w głowie od tych dat…) podają tu piwo wędzone. Bamberski wynalazek. Browar mieści się w bardzo ładnym gotyckim budynku, tuż obok Katedry, a w jego odmętach znajduje się bardzo przyjemny bar piwny. Niestety samo piwo jest dość okropne. Jakby ktoś wrzucił Wam do kufla kawałek wędzonej słoniny. Nie byłbym w stanie wypić takich dwóch.
Ze wszystkich piw, których dane mi było doświadczyć podczas tamtej sentymentalnej podróży, najbardziej do gustu przypadło mi piwo, którym zapijałem tony mięsa i kiszonej kapusty w gościńcu Schiller. Piwo z rodzinnego browaru St. Georgen Brau, w położnej nieopodal Bambergu wioski Buttenheim. Browaru założonego w 1624 roku, czyli jak na frankońskie standardy dość młodego. Piwo lekkie, aromatyczne, trochę słodkawe, idealnie pasujące do tamtejszej kuchni. Powiem więcej, piwo to obok Gold Ochsen z Ulm, należy do mojej niemieckiej czołówki.
I właśnie z tego błahego powodu, postanowiłem odwiedzić browar St. Georgen Brau w drodze powrotnej (noc spędziłem w Norymberdze) i dokonać zaopatrzenia. Buttenheim to niewielka mieścinka, coś ponad 3 tysiące mieszkańców. Nic dziwnego, że browar (podobnie jak gościniec, o którym wspomniałem) pełni tu funkcję świetlicy kulturalnej, a młodzieńcy po sześćdziesiątce, z grzywkami z tyłu i wąsami na przedzie, spędzają swój wolny czas u jego bram.
– Ja? – zapytali, gdy wyłoniłem się zza winkla.
– Gruss Gott, chciałem kupić piwo i może jakiś ładny kufel – odparłem nieśmiało.
– Dobrze trafiłeś, chodź ze mną – powiedział jeden z nich.
No i poszedłem. Piwo kupiłem. Kufel też. Zapłaciłem kartą (po uprzednich poszukiwaniach terminalu – był zamknięty w puszce po ciastkach – i lekkim odkurzeniu go). Ładnie podziękowałem, uśmiechnąłem się, wyszedłem. Byłem naprawdę szczęśliwy. Kocham takie miejsca, gdzie w powietrzu unosi się zapach nigdy niewypowiedzianej tajemnicy.
– Auf Wiedersehen – krzyknęli do mnie trochę już starsi młodzieńcy, gdy opuszczałem krużganek browaru. W ich ustach brzmiało to jak przepowiednia.
– Auf Wiedersehen chłopaki! – odpowiedziałem – Następnym razem przyjadę tu dostawczakiem!