„Wszystkie doświadczenia po drodze są niezwykle istotne, bez tego nie byłoby podróży” – Arkady Fiedler

Wpadłem do Puszczykowa – daleko nie mam – i pogadałem z Arkadym Pawłem Fiedlerem. Bardzo sympatyczny człowiek o olbrzymiej pasji, co u Fiedlerów jest chyba rodzinne. Śledźcie jego media społecznościowe, zwłaszcza youtube, bo szykują się naprawdę ciekawe projekty, o których na razie cicho sza… No i wpadajcie do Puszczykowa, do Muzeum Arkadego Fiedlera.


Wyprawa do Ameryki – Ameryka Po Drodze – jak wygląda sytuacja? Wiadomo kiedy się odbędzie?

Arkady Fiedler: Nie wiadomo niestety. Takie mamy czasy, że planowanie to jest dzisiaj najtrudniejszy element podróży. Wyprawa miała odbyć się w zeszłym roku, wszystko było dopięte na ostatni guzik, wystarczyło zapakować samochód do kontenera. Dosłownie na tydzień przed startem wszystko było odwoływane. Na szczęście udało się odwołać, bo gdyby samochód został wysłany, to pewnie do teraz jeszcze tkwiłby w porcie.

W tym roku nadal nie jest łatwo. Ameryka jest w zasadzie zamknięta i znowu trzeba tę wyprawę przełożyć. Mam nadzieję, że w przyszłym roku się uda, ale to trudno określić. Ja chciałbym pojechać, czekam na tę wyprawę, trasę mam zaplanowaną , wszystko mam przygotowane, maluch jest przygotowany. Tylko czy sytuacja na to pozwoli?

A plan jest jaki? Gdzie start a gdzie koniec?

Pierwotny plan wyglądał tak, żeby wysłać samochód do Vancouver, pojechać na północ na Alaskę i oficjalnie wyruszyć właśnie z Alaski jadąc na południe. Pierwszy etap miał się zakończyć w San Diego, chwila przerwy, a potem drugi etap: Ameryka Środkowa i Południowa, aż do Ushuai czyli na samym południu, w Patagonii.

Chwila przerwy taka dłuższa, z powrotem do domu?

Głównie chodziło o sprawy pogodowe, żeby wbić się w odpowiednią pogodę. W Ameryce Południowej chciałbym przejechać takimi drogami, gdzie musi być sucho. Maluch po prostu nie poradzi sobie w porze deszczowej. Stąd właśnie trzeba będzie chwilę poczekać na takie – jeśli mogę to tak nazwać – okno pogodowe. Maluch to nie terenówka i nie wszędzie da się nim przejechać jak pada deszcz, takie mam z nim doświadczenia.

Taki był pierwotny plan. Teraz z powodu całej tej niepewności pandemicznej coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby zacząć od Ameryki Południowej, ponieważ na niej najbardziej mi zależy. Chciałbym ruszyć z południa na północ.

Okey, to w takim razie duża zmiana.

Jak uda mi się już ruszyć i znaleźć te 2 czy 3 miesiące, podczas których będzie można podróżować to chciałbym wykorzystać ten czas do maksimum, a na Ameryce Północnej aż tak mi nie zależy. Ameryka Północna może poczekać.

Jak wyglądają przygotowania do takiej wyprawy? Ile czasu zajmuje ogarnięcie tego wszystkiego- logistyki, papierologii, pozwoleń? Czy robisz to wszystko sam?

Wszystkie podróże przygotowuję praktycznie sam, od planu aż po wyjazd. Nawet jak jeżdżę z ekipą, to całą kwestię ekipy też sam przygotowuję. Jak robimy film, to też wszystko jest na mojej głowie. Sam się wszystkim zajmuję, ale sprawia mi to frajdę. Lubię ten etap przed podróżą, szczególnie gdy siedzi się nad trasą, z palcem na mapie czy kursorem na ekranie i sprawdza się miejsca, analizuje drogi, patrzy się gdzie chce się dojechać. To wszystko sprawia mi ogromną frajdę.

Najczęściej przygotowania zaczynam na rok przed wyjazdem. Pierwsze o czym myślę to jest trasa, chcę mieć zarys trasy, miejsca do których chciałbym dotrzeć. Jak już mam to określone, to patrzę na logistykę, na możliwości dostania się do różnych miejsc, dostania się na kontynent co jest rzeczą niezwykle istotną. Sprawdzam jak wyglądają oficjalne przepisy jeśli chodzi o samochód. To jest maluch, stary samochód, więc przepisy są trochę inne, od tych dotyczących nowych samochodów – nie spełniam norm spalinowych, nie zawsze mogę wszędzie dojechać. Późnej szukam agenta, który mi ogarnie sprawę wysyłki samochodu z Europy i agenta, który mi ten samochód odbierze w porcie docelowym. Ustalam wszystko i gdy już to mam, to ostatecznie zatwierdzam trasę i przygotowuję się pod kątem filmu, jeśli chcę go robić i czekam na ten moment, gdy mogę wysłać samochód, który płynie miesiąc czy czasami nawet dwa.

Tak to wszystko mniej więcej wygląda i zajmuje około roku. Zawsze sobie zakładam, że np. teraz mamy lipiec więc do końca sierpnia chciałbym mieć już ustaloną całą logistykę, do końca września zatwierdzoną trasę, do końca października załatwione finanse, a do końca roku zamkniętą już całość.

Ameryka to już Twoja kolejna wyprawa z cyklu Po Drodze. Były granice Polski, była Afryka, była Azja. Skąd w ogóle pomysł, by maluchem ruszać w takie trasy?

Maluch to nie jest oczywiście najlepszy samochód do overlandingu, czyli tego sposobu podróżowania, i właściwie trafił ponownie do mnie przez sentyment. Pierwsza podróż, którą odbyłem maluchem wzdłuż granic Polski to była właśnie taka podróż sentymentalna. Mieszkałem wtedy za granicą i chciałem przyjechać do Polski, żeby ją objechać w jak najszerszym znaczeniu tego słowa. Wpadłem na pomysł, żeby przejechać właśnie wzdłuż granic, czyli taka najdłuższa podróż z możliwych. Doszedłem do wniosku, że skoro wracam do miejsc, w których kiedyś bywałem, wracam do kraju na wakacje, a nie tylko do domu rodzinnego, żeby ten kraj ponownie odkryć, to może maluch by się do tego nadawał.

Maluch to samochód z mojego dzieciństwa, to samochód który mi towarzyszył w wielu podróżach gdy byłem nastolatkiem. Mój pierwszy samodzielny wyjazd zagraniczny, gdy zrobiłem prawo jazdy w wieku 17 lat – do Pragi – odbyłem maluchem. Doszedłem do wniosku, że może fajnie byłoby pojechać maluchem i tak też zrobiłem. Dołączył do mnie mój przyjaciel Mateusz Kunicki. W międzyczasie pojawił się pomysł na zrobienie filmu. Zaprosiłem do tego mojego znajomego Marcina Ziukiewicza, który jest utalentowanym operatorem. Oczywiście w maluchu nie zmieściłby się więc wpadliśmy na pomysł, żeby zabrać drugi samochód dla ekipy. Dołączyli jeszcze inni współtowarzysze podróży i tak powstał cały projekt filmowo-podróżniczy.

Bardzo mi się to wszystko spodobało z tego powodu, że maluch mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Głównie ze względu na to, że gdziekolwiek się pojawiał to wzbudzał zainteresowanie i uśmiechy. Z drugiej strony bardzo spodobał mi się ten styl podróżowania – codziennie jest się w nowym miejscu, codziennie wyrusza się w trasę, przejeżdża się nową drogą. Taka podróż jest bardzo urozmaicona i bogata. Postanowiłem, że będę dalej to realizował i doszedłem do wniosku, że warto wybrać się maluchem do Afryki. Afryka była moim marzeniem i zawsze chciałem ją przejechać samochodem z jednego końca na drugi. Dzięki podróży po Polsce postanowiłem wybrać się maluchem do Afryki i zrobić kolejny film, sprawdzić jak maluch da sobie radę, jak ludzie go będą odbierać po drodze. I tak z jednej podróży Po Drodze wzdłuż granic Polski powstał cały cykl Po Drodze, gdzie głównym bohaterem stał się maluch.

Czy przed tą pierwszą wyprawą do Afryki pojawił się strach, obawa czy maluch da radę? To taka podróż w nieznane.

Tak, oczywiście, ten element niepewności towarzyszył mi przez całą podróż a nie tylko przed. Nawet zakładaliśmy się ze znajomymi, do którego momentu maluch dojedzie i odmówi posłuszeństwa. Mechanicy odmawiali mi współpracy. Jak zaczynałem tę podróż to byłem zupełnym laikiem jeżeli chodzi mechanikę, dzisiaj już sobie radzę lepiej, jestem nawet w stanie silnik wyciągnąć samemu. Wtedy poza jakimiś drobnymi usterkami niespecjalnie się na mechanice znałem, tak więc było dużo obaw. Jak wspomniałem, mechanicy mi odmawiali, bo nie chcieli brać odpowiedzialności za malucha.

Jechała ze mną ekipa filmowa drugim samochodem, który miał większe szanse na przejechanie Afryki chociaż to był taki samochód, że go kupiłem, zmieniłem olej i pojechał bez żadnego przygotowania. Jak inni overlanderzy, w swoich wypasionych furach widzieli tę Toyotę, to też kiwali głowami co to takiego jedzie? No ale do Toyoty zmieściło się sporo części do malucha, więc byłem przygotowany na wszystko, na każdą awarię. W maluchu jechałem sam, oprócz mnie jechały też części do niego. Z tych wszystkich części można by prawie zbudować drugiego malucha, nie licząc oczywiście karoserii i podwozia. No ale te części dojechały do końca i wróciły do Polski.

Były na następne wyprawy.

Miałem czym remontować malucha. Obawa była, ale muszę pochwalić malucha bo nikt nie dowierzał że przejedzie tę trasę o własnych siłach. A on przejechał. Z drobnymi usterkami, ale nie takimi, które zatrzymałyby nas gdzieś na dłużej. Nie musiałem go remontować tylko takie zwykłe usterki maluchowe jak pasek klinowy, łożysko do wymiany, rozrusznik czy tego typu rzeczy. Naprawdę bardzo pozytywnie mnie maluch zaskoczył.

A jak się podróżuje maluchem, gdy temperatura powietrza przekracza 50 stopni? Konstruktorzy chyba czegoś takiego nie przewidzieli – nie ma klimatyzacji, silnik jest chłodzony powietrzem.

W Afryce było kilka takich miejsc, których się obawiałem i jednym z nich była Sahara, Sudan. Sudan to bardzo gorący kraj, gdzie odnotowałem aż 52 stopnie. Maluch pochodzi z Italii i tam temperatury są wysokie, ale oczywiście nie aż tak. W Sudanie maluch mocno się grzał i stanowiło to moją obawę, ale miałem dobry olej, a olej jest elementem chłodzącym silnik i maluch dał radę. Przejechał Sudan i nic poważnego się nie stało. Dał radę.

Jeżeli chodzi o malucha to pozytywnie, jeżeli chodzi o mnie to trochę gorzej bo ja się bardziej pociłem w tym samochodzie. Gdy na zewnątrz było 50 to w środku było 60 stopni. Trudno było zrobić cokolwiek, słońce cały czas wpadało do środka, do zamkniętej puszki i było ciężko. Chwilę mi zajęło, zanim organizm przyzwyczaił się do tych temperatur.

Wróciłeś później do Afryki samochodem elektrycznym. Która podróż była trudniejsza? Ta maluchem, gdzie bałeś się czy maluch da radę, czy ta elektrykiem, gdzie była obawa co do miejsc ładowania samochodu?

To były zupełnie inne podróże. Myślę, że ta wyprawa samochodem elektrycznym była większym wyzwaniem. Oczywiście w maluchu trudniej jest wysiedzieć 10, 12 czy 14 godzin jednego dnia, niż w Nissanie. Pod tym kątem podróż maluchem byłą trudniejsza, no bo byłem bardziej obolały. Chociaż jadąc elektrykiem doznałem pierwszy raz w historii kontuzji kostki siedząc w samochodzie – tak mocno musiałem kontrolować przyciskanie pedału przyspieszenia, że cały czas miałem napiętą kostkę, aż doznałem kontuzji i nie mogłem chodzić. Taka dziwna sytuacja.

Ta podróż maluchem była też inna pod tym względem, że to była moja pierwsza tak długa wyprawa. Oczywiście wcześniej gdzieś tam jeździłem, w świat znikałem, ale to były wyjazdy krótsze, na tydzień czy dwa, maksymalnie na trzy. A tutaj nagle znikam na trzy miesiące, codziennie jestem w innym miejscu, codziennie szukam miejsca do spania ? pod tym kątem to była dla mnie zupełna nowość. Z kolei wyprawa elektrykiem była o tyle inna, że nie mogłem sobie wcześniej przeczytać książki na temat podobnej podróży, nie mogłem dopytać jak to ugryźć podróżników, którzy tak wcześniej podróżowali. Musiałem to wszystko badać na sobie i sprawdzać na własnej skórze czy można, czy nie można. To była największa różnica. Różnicą było też to, że w maluchu miałem większą swobodę. Miałem kanistry na dachu i byłem bardziej niezależny, mogłem zjechać w bok, nie musiałem się aż tak martwić o paliwo. Mogłem sobie na więcej pozwolić. W elektryku miałem bardzo ograniczony zasięg samochodu, jechałem klasycznym, elektrycznym samochodem. Dzisiaj ta podróż wyglądałaby zupełnie inaczej. Wtedy miałem ograniczony zasięg, którego musiałem się trzymać i nie mogłem sobie pozwolić na żadne zjazdy z dokładnie zaplanowanej trasy bo bym po prostu nie dojechał. Ta podróż była o tyle trudniejsza, że nie mogłem się wyrwać z tej monotonii jazdy, z codziennego docierania do konkretnego celu, którym było źródło energii. Maluchem mogłem pojechać do parku, mogłem gdzieś zboczyć, gdzieś się zatrzymać, nie byłem tylko skupiony żeby dotrzeć do konkretnego celu.

Miałeś większą swobodę. Ostatnia Twoja wyprawa, na północ to już nie samochód elektryczny tylko hybryda. Dlaczego?

Pierwotny plan zakładał, żeby pojechać elektrycznym samochodem. Tak chciałem. Niestety mojego Leafa, którym jechałem przez Afrykę, sprzedałem, a producenci strasznie bali się tej zimy więc nie udało mi się dostać takiego samochodu na trzy tygodnie. Chciałem żeby był to samochód z napędem na cztery koła, a na Polskim rynku nie było wiele takich samochodów więc nie udało mi się takowego uzyskać. Zastanawiałem się czym ruszyć i tak się złożyło, że akurat miałem okazję podjęcia współpracy z Toyotą. Nigdy wcześniej nie jeździłem hybrydami więc doszedłem do wniosku, że fajnie by było zobaczyć czy taka hybryda nadaje się do overlandingu, czy nie. Tak więc pojechałem hybrydą a nie tradycyjnym samochodem do overlandingu, który zazwyczaj wyposażony jest w silnik diesla.

I jak wrażenia po tej podróży?

Podróż była świetna. Bardzo mi się podobała, a jazda spełniła wszystkie moje oczekiwania. Jeżeli chodzi o sam samochód, to oczywiście bardzo dobrze się spisał więc hybryda nadaje się do overlandingu. Zarówno pod kątem zużycia paliwa jak i funkcjonalności.

Jeżeli chodzi o trasę, to trasa bardzo mi się podobała. Oczywiście znałem ją już wcześniej z setek opisów, z wielu relacji na różnych blogach, relacji wideo na youtube, z filmów telewizyjnych no bo jednak Nordkapp, północ Norwegii to taka Arktyka na wyciągnięcie ręki i łatwo się tam dostać.

Ta moja podróż była trochę inna, ponieważ postanowiłem się wybrać zimą, czyli w okresie chłodnym gdy drogi są oblodzone i trudno się poruszać. Zależało mi żeby to nie była taka zima zwykła, tradycyjna gdy jedzie się w te kierunki czyli koniec stycznia, luty, gdy jest jasno. Chciałem pojechać w momencie, kiedy jest tam najciemniej, kiedy jest najdłuższa noc polarna i się z nią zmierzyć. Zobaczyć jak się funkcjonuje, gdy praktycznie słońce nie wynurza się zza horyzontu – jasno jest przez maksymalnie dwie godziny, gdy panuje półmrok, a cały pozostały czas jesteśmy zatopieni w ciemnościach. Było to takie inne doświadczenie tej drogi, drogi którą znałem i o której czytałem, więc ta podróż mi się bardzo podobała. Bardzo dużo wyciągnąłem z tej podróży, bo było to dla mnie zupełną nowością.

Jak wspomniałeś ta podróż zajęła Ci trzy tygodnie, wcześniejsza do Afryki trzy i pół miesiąca. Jak Twoja rodzina znosi tak długie rozłąki? Takie rozstanie jest dla Ciebie dużą przeszkodą? Masz poczucie, że coś tracisz? Masz plany, żeby zabierać ze sobą rodzinę?

To jest największy problem. Jak myślę o dłuższej podróży, to kwestia rozłąki jest na pierwszym planie. To jest najtrudniejszy element podróży. Moim największym marzeniem jest zabrać w taką kilkumiesięczną podróż na południe Afryki moje dzieciaki. To jest obecnie moje największe podróżnicze marzenie i mam nadzieję, że będę mógł ten pomysł w najbliższym czasie zrealizować.

A jak się rodzina zapatruje na to? Są chętni?

Dzieci tak, żona trochę mniej…

Czyli tradycyjnie 🙂

No tak 🙂

Kiedyś widziałem gdzieś Twoją wypowiedź, w której podkreślałeś, że sama droga jest dla Ciebie najważniejsza, że w drodze stapiasz się z otoczeniem. Co jest takiego w drodze, że jest aż tak ważna?

Właściwie nie zawsze droga jest dla mnie najważniejsza. Strasznie nie lubię tego rozdziału – czy droga czy cel. Obydwie rzeczy są ważne. W podróży zawsze mam jakiś cel. Uważam, że każda podróż, nawet ta najmniejsza, powinna mieć jakiś cel. Czy ten cel zrealizujemy czy nie, i jak podejdziemy do tego, gdy go nie zrealizujemy to już jest jakby osobna sprawa. Ten cel o tyle jest też ważny, że to on wytacza drogę, którą chce się podążać. Nie widzę sensu, oczywiście w moim podróżowaniu, że miałbym gdzieś ruszyć bez celu i tak sobie po prostu jechać i odkrywać samego siebie.

Samego siebie już bardzo dobrze znam, wiem na co mnie stać, wiem jakie są moje możliwości, tak więc zupełnie tego nie potrzebuję. Nie szukam siebie w drodze tylko szukam w tej drodze zupełnie innych doznań – doznań, które niesie droga. A ona niesie bardzo dużo, szczególnie gdy podróżuje się samochodem, bo wtedy wszystko wokół bardzo się zmienia. Każdy kilometr jest inny, poznaje się nowych ludzi, nastają nowe okoliczności- nieraz monotonia, gdy jest się samemu ze swoimi myślami, a nieraz dzieje się strasznie dużo. Nieraz się z drogą walczy, nieraz droga chce cię zatrzymać. Bardzo dużo na trasie do celu się dzieje. Tak staram się myśleć o drodze. Bycie na drodze i cel są równoważne i nieraz cel wytacza drogę, a nieraz droga spontanicznie prowadzi mnie do celu.

Czy będąc w drodze starasz się jak najwięcej zobaczyć, jak najwięcej złapać z lokalnej kultury, spróbować miejscowych potraw?

To jest właśnie zaleta tego typu podróży. Można przecież do celu, na przykład do Nordkapp, polecieć samolotem, jednak zupełnie inny wymiar ma ta podróż, gdy tam się jedzie, podróżuje, dociera, gdy człowiek się zlewa z otoczeniem, gdy droga jest częścią podróży. To zupełnie inny wymiar podróży i siłą rzeczy to niesie ze sobą fakt, że wszystkie doświadczenia po drodze – w końcu projekt nazywa się Po Drodze – są niezwykle istotne, bez tego nie byłoby podróży. Te wszystkie doświadczenia są dla mnie tak samo ważne jak to, co jest na końcu tej drogi.

Czy podczas któreś z tych podróży jadłeś po drodze pizzę? I czy była dobra? Pytam bo pracuję nad książką o poszukiwaniu pizzy idealnej.

Pizzę? Tak, pizza to taka podstawa podróżniczej kuchni. W każdym kraju pizza jest dostępna. Najwięcej pizzy podróżując zjadłem chyba w Etiopii. Tam pizza była wszędzie, była nawet pizza z makaronem. Włosi byli w Etiopii przez wiele lat i wiele włoskich dań można tam spotkać. Pizza jest też popularna w innych częściach Afryki więc się zdarzała. W Azji trochę mniej, nie przypominam sobie, żebym w Azji jadł pizzę.

Czas na ostatnie pytanie: Za naszymi plecami stoi Santa Maria. Czy macie zamiar ją kiedyś zwodować? 🙂

Myślę, że by zatonęła 🙂 Trzeba by trochę nad nią popracować i ją do tego przygotować.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *