John J. Mearsheimer, „Tragizm polityki mocarstw”
Profesorowie politologii czują pewien imperatyw, który nakazuje im przewidywać przyszłość. Jesteśmy specjalistami od nauk politycznych – zdają się sądzić – więc powinniśmy na podstawie dostępnej nam wiedzy trafnie przewidzieć rozwój wypadków. A ponieważ nie mają szklanej kuli, starają się raz na jakiś czas taką kulę wymyślić. Pewien wytrych, według którego wytłumaczenie rzeczywistości, a co za tym idzie trafne wytypowanie przyszłego biegu wydarzeń, będzie prostsze.
W czasach gdy studiowałem jeszcze politologię, furorę robiły dwie takie pozycje. Pierwszą z nich był „Koniec historii i ostatni człowiek” Francisa Fukuyamy, a drugą „Zderzenie cywilizacji” Samuela Huntingtona. Fukuyama utrzymywał, że liberalna demokracja i wolny rynek to najlepsza forma ustrojowa – w czym nie można odmówić mu racji – i tym samym wszystkie państwa dojdą do tego systemu, ponieważ nowych projektów ustrojowych już nie będzie. Tu jak wiemy pojawił się pewien problem. Huntington natomiast twierdził, że koniec zimnej wojny to koniec konfliktów na tle ideologicznym, które zastąpią teraz konflikty na tle religijno-kulturowym, czyli mówiąc ogólnie cywilizacyjnym. Jak się okazało konflikty na tle ideologicznym mają się całkiem dobrze, a i w samych cywilizacjach dochodzi do konfliktów wewnętrznych, ponieważ nie są one jednorodne. Nie możemy zapominać także, że czasami przedstawiciel jednej „cywilizacji”, czy mówiąc bardziej konkretnie religii, zawiązuje przymierze z przedstawicielem innej religii, przeciwko swojemu wrogowi, który jest tego samego wyznania co oni sami.
Potem pojawiło się „Następne 100 lat” George`a Friedman`a. Autor poszedł jeszcze dalej, i w sposób dość konkretny przedstawił wizję kształtowania się świata w XXI wieku (między innymi Polska i Turcja zostaną mocarstwami). Co prawda XXI wiek jeszcze się nie skończył, ale już dzisiaj możemy stwierdzić, że zawarte w tej książce tezy to nic więcej jak wróżenie z fusów, które niekoniecznie znajduje swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Pojawiają się również pomysły, co zrobić aby było lepiej. Przykładem może być „Gdyby burmistrzowie rządzili światem” Benjamina R. Barbera. Autor, zgodnie ze swoją tezą jakoby kraje upadały (były dysfunkcyjne), a miasta kwitły, podaje przykłady genialnych burmistrzów, którzy powinni sięgnąć po najwyższą władzę, co wszystkim wyjdzie na dobre. Wśród nich wymienia burmistrza Londynu, pana Borisa Johnsona. Boris po władzę sięgnął, a jak skończyły się jego rządy wszyscy wiemy. Chyba nikt trzeźwo myślący nie twierdzi dzisiaj, że Brexit wyszedł Brytyjczykom na dobre. No ale pomysłów, tez, i dopasowywanie realiów do własnych teorii nie brakuje. Ostatnimi czasy furorę wśród, szeroko obecnych na portalach społecznościowych, specjalistów od tak zwanej geopolityki zrobiło dzieło John`a J. Mearsheimer`a pod tytułem „Tragizm polityki mocarstw”. Dlaczego piszę „tak zwanej” geopolityki? Ponieważ to czym w istocie zajmują się ci szarlatani – przepraszam, specjaliści – to nie jest geopolityka tylko stosunki międzynarodowe. Geopolityka to tylko jedna ze składowych stosunków międzynarodowych, odnosząca się do prowadzonej przez państwo polityki związanej z uwarunkowaniami geograficznymi danego państwa. To wszystko o czym mówią owi specjaliści to nic innego jak stosunki międzynarodowe, no ale nazwa „geopolityka” jest bardziej chwytliwa.
John J. Mearsheimer jest profesorem nauk politycznych na Uniwersytecie w Chicago. Uniwersytecie, który może poszczycić się największą liczbą noblistów wśród swojej kadry. Być może z tego właśnie powodu profesor Mearsheimer także postanowił wyróżnić się w tłumie koleżanek i kolegów po fachu i stworzyć własną teorię. Był realizm klasyczny, realizm defensywny, Mearsheimer postanowił wymyślić realizm ofensywny. W kontrze oczywiście do liberalizmu. I tak możemy się dowiedzieć, że każde mocarstwo dąży do maksymalizacji swej relatywnej siły. Nie ma państw (ani de facto ideologii czy systemów) dobrych ani złych. Wszystkimi kierują te same intencje. Polityka międzynarodowa to czysty cynizm, w którym nie ma miejsca na wartości. Dostrzegam u pana profesora pewien determinizm dziejowy i heglowskie ukąszenie. Jak twierdzi dalej, wszyscy jesteśmy skazani na wieczne konflikty, szczególnie w systemie wielobiegunowym, a wszystkiemu winien jest anarchiczny system międzynarodowy. Liberałowie sądzący, że demokracja, międzynarodowa współpraca gospodarcza i organizacje międzynarodowe są w stanie zapewnić przyjazne współegzystowanie to głupcy. Jak rozwiązać ten anarchiczny system międzynarodowy? Powołać ponadnarodowy rząd światowy? Tego niestety Mearscheimer nie wyjaśnia. Chyba po prostu musimy pogodzić się z tym, że aż do końca istnienia naszej planety będziemy toczyć ze sobą wojny. W końcu mocarstwom nie zależy na pokoju, lecz na maksymalizacji własnej, względnej potęgi. Każde mocarstwo pragnęłoby zdominować cały świat, a jeżeli tego nie robi, to tylko dlatego, że oddzielone jest od innych akwenem wodnym (muszę przyznać, że to dość odważna teza). A jeżeli tym akwenem wodnym mocarstwo jest oddzielone – zdaniem profesora – wtedy sięga po offschore balancing , czyli podpuszcza mniejsze mocarstwa regionalne przeciw potencjalnemu hegemonowi na danym obszarze. Jednak Japonia, mimo bycia wyspą podjęła próbę zdominowania Dalekiego Wschodu. No ale zdaniem profesora tylko dlatego, że kontynent azjatycki i kontynent europejski różnią się od siebie. Ciekawe wytłumaczenie… Zresztą nie jedyne w tej książce. Mearsheimer dużo pisze o historii konfliktów i argumentuje wszystkie wydarzenia z przeszłości tak, aby pasowały do jego tezy, do jego teoretycznego aparatu do prognozowania przyszłych wydarzeń. Oczywiście w każdym przypadku pojawiają się wyjątki. O niektórych sam Mearsheimer nawet wspomina i stara je się jakoś wytłumaczyć. Dość mizernie moim skromnym zdaniem.
Problemem wszelkich teorii tego typu jest to, że są one bardzo monodyscyplinarne. A przecież świat taki nie jest. Świat nie jest jednolity, a ludzie w przeciwieństwie do tego co twierdzili teoretycy klasycznej ekonomii nie zawsze działają racjonalnie. I być może właśnie w ludzkiej psychologii należałoby szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego niektórzy prą do wojny. Przykładem może być Putin, który po osiągnięciu wszystkiego co było do osiągnięcia na krajowym podwórku, postanowił przejść do historii jako wielki przywódca wszystkich Rusinów i obrońca ruskiego miru. Niedaleko mamy Orbana, który też wszystko co było do zdobycia u siebie w domu zdobył, i coraz głośniej przebąkuje o rewizji granic. Przejście do historii może być naprawdę kuszące. Warto też obok politologii i psychologii skupić się na kulturoznawstwie, socjologii i kilku innych dyscyplinach, które pozwolą spojrzeć nam na problem trochę szerzej. Może rzeczywiście (czy Mearsheimer sam siebie nie nazywa realistą?) liberalna demokracja, wolny rynek i współpraca międzynarodowa to nie są takie złe narzędzia do zapewnienia pokoju, czego najlepszym dowodem może być Unia Europejska? A przecież Węgry są w Unii, a Orban zdradza niepokojące sygnały można by rzec. To prawda, ale czy Węgry są jeszcze liberalną demokracją? Zdecydowanie nie.
Ostatni rozdział „Tragizmu polityki mocarstw” poświęcony jest jakże modnym ostatnio Chinom i nieuniknionemu – zdaniem specjalistów od geopolityki – konfliktowi zbrojnemu ze Stanami Zjednoczonymi. Czy na pewno? Czy Chiny staną się azjatyckim hegemonem, który – jak każde mocarstwo – będzie dążyć do opanowania świata (no chyba, że mocarstwo oddzielone jest wodą)? A co z Indiami, o których wszyscy, łącznie z panem profesorem, zapomnieli? Indie nie ustępują Chinom pod względem potencjału ludzkiego. Indie dysponują bronią atomową. Indie prześcignęły Chiny pod względem tempa wzrostu gospodarczego. Fabryka świata powoli przenosi się z Chin do Indii. Indie nie są przyjacielem Chin – na himalajskiej granicy często dochodzi do mniejszych lub większych potyczek. Poza tym, Indie mają coś, czego Chinom brakuje. Po pierwsze, Indie są demokracją. Kulawą, niepełną, ale jednak demokracją. Chiny mogą jednym posunięciem ręki przenieść fabrykę na drugi koniec kraju (jak to zazwyczaj bywa w państwach autorytarnych i totalitarnych), o co w Indiach byłoby znacznie trudniej, ale nie mają twórczego chaosu, który towarzyszy demokracji. A jak nie mają twórczego chaosu, to nie mają też innowacji. Po drugie, Indie mają swoich ludzi tam, gdzie Chińczycy mogą tylko pomarzyć. Wystarczy wspomnieć chociażby o brytyjskim premierze Rishim Sunaku, czy amerykańskiej wiceprezydent Kamali Harris. Indie, jak twierdzą sami Hindusi, wracają na należne im miejsce. I robią to znacznie dyskretniej aniżeli Chiny. Jeżeli mamy do Indii, o których Mearsheimer zapomniał, zastosować jego teorię, niedługo będą one chciały opanować cały świat. A przynajmniej tę jego część, od której nie są oddzielone wodą. Należy zatem spodziewać się, że gdy zniszczą już swojego odwiecznego wroga – Pakistan (ta sama nacja, różne religie), to zabiorą się za Chiny. I problem chiński zostanie rozwiązany.